Banki wygrały batalię z rządami, które chciały im narzucić globalny system nadzoru. Stały się jeszcze większe niż przed kryzysem i grają coraz bardziej ryzykownie. Zyskały bowiem pewność, że w razie kłopotów rządy nie pozwolą im upaść – mówi „DGP” Philip Whyte
W ciągu dwóch lat od upadku Lehman Brothers rządy Stanów Zjednoczonych, państw Unii Europejskiej i innych krajów świata przeforsowały regulacje zaostrzające nadzór bankowy. Czy świat jest bezpieczniejszy, a ryzyko, że rynki finansowe ponownie się zawalą, mniejsze niż w 2008 roku?
Absolutnie nie. Rządy nie były w stanie poradzić sobie z fundamentalnym problemem: rozrośnięcia się banków do takiej skali, w której ich bankructwo nie jest możliwe. A przecież to właśnie była podstawowa lekcja, którą trzeba było wyciągnąć z upadku Lehman Brothers. Ten bank miał prawie 700 mld dol. aktywów i jego upadek spowodował reakcję łańcuchową. Rządy świata mogły powstrzymać tę panikę, wpompowując w instytucje finansowe setki miliardów dolarów, co doprowadziłoby do gigantycznego zadłużenia.
Jednak dziś instytucje finansowe są jeszcze większe niż przed kryzysem. Merrill Lynch został połknięty przez Bank of America, Bear Stearns przez JPMorgan Chase. Sześć największych banków w Stanach Zjednoczonych kontroluje aż 70 proc. amerykańskiego rynku finansowego. Nie inaczej jest w Europie. W Wielkiej Brytanii proces koncentracji zaczął się wraz z upadkiem Royal Bank of Scotland, który został przejęty przez Lloyd Bank. I trwa nadal.
Dlaczego nie udało się powstrzymać tego procesu?
Reklama
Z jednej strony zadłużone po uszy rządy nie są już w stanie wykładać kolejnych setek miliardów dolarów na ratowanie upadających instytucji finansowych i chętnie zrzucają to zadanie na barki prywatnych banków dysponujących kapitałami. Z drugiej w takich krajach, jak Niemcy czy Francja, bardzo żywa jest koncepcja budowy narodowych grup finansowych, jak BNP Paribas czy Deutsche Bank. Nikt nie myśli o podziale tych instytucji. Ale najważniejsze jest jednak to, że u szczytu kryzysu państwom G20 nie starczyło determinacji, aby powołać skuteczny międzynarodowy system nadzoru. A tylko on mógłby rzeczywiście kontrolować grupy finansowe działające w skali globalnej.
Czy to oznacza, że ryzyko kolejnego kryzysu finansowego wcale nie jest dziś mniejsze niż w 2008 roku?
Nie tylko nie jest mniejsze, ale być może nawet jeszcze wzrosło. Oto powstały bowiem grupy finansowe, które już nie tylko są „za duże, aby upaść” (to big to fall), ale nawet „za duże, aby zostać uratowane” (to big to be saved). Weźmy przykład kraju średnich rozmiarów – Holandii. Tamtejsze banki, jak choćby ING, są tak wielkie, że holenderski rząd po prostu nie ma pieniędzy na jego uratowanie, gdyby zaszła taka potrzeba.
Dlaczego kraje G20 nie chcą utworzyć skutecznego międzynarodowego systemu nadzoru finansowego?
Z dwóch powodów. Po pierwsze dziś już wiemy, że taki nadzór nie powstanie, dopóki nie będzie jednego, globalnego państwa na świecie. Nadzór nad instytucjami finansowymi to samo serce suwerenności, kontrola krwiobiegu narodowej gospodarki. Żaden kraj nie chce się go pozbyć dobrowolnie. Dlatego kiedy słabły objawy kryzysu, kolejne państwa rakiem zaczęły się wycofywać ze swoich zobowiązań.
Po wtóre od początku nie było między przywódcami świata zgodności co do tego, jakie są przyczyny kryzysu. Niemcy i Francuzi twierdzili, iż wina leży po stronie Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Uważali, że kraje anglosaskie powinny zasadniczo zaostrzyć nadzór nad swoim rynkiem finansowym, przede wszystkim w tych obszarach, w których przepisy były wyjątkowo liberalne, jak na rynku funduszy hedgingowych. Jednak Amerykanie i Brytyjczycy wskazywali, że kryzys objął nie tylko kraje anglosaskie, był znacznie szerszy. Podkreślali, że bańka nieruchomościowa urosła w Hiszpanii, Grecji, Dubaju, w części Europy Wschodniej. Dowodzili także, że w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii największy problem pojawił się w tym segmencie rynku finansowego, który już wcześniej był najbardziej uregulowany – rynku bankowym – a nie tam, gdzie przepisy były najbardziej liberalne. W konsekwencji nigdy nie udało się uzgodnić jednolitego planu wzmocnienia nadzoru finansowego w skali globalnej.
Czyżby banki całkowicie wygrały batalię z rządami o kształt rynku finansowego po kryzysie?
Nie tylko obroniły się przed bardziej rygorystycznym systemem nadzoru, ale mają dziś wręcz większą swobodę niż przed dwoma laty. Wiedzą, że osiągnęły taką skalę działania, iż władze zrobią wszystko, aby w razie konieczności je uratować. Dlatego znów podejmują ryzykowne transakcje. W zeszłym roku, w środku kryzysu, Goldman Sachs zarobił na czysto 13,4 mld dol., JPMorgan Chase – 11,7 mld dol.
Czy władze są zupełnie bezradne wobec banków?
Rządy pracują teraz nad rozwiązaniem zastępczym. Skoro nie mogą podzielić banków, chcą im narzucić rodzaj testamentów (resolution regime), w których banki same określą, komu przypadną ich aktywa w razie bankructwa. Władze chcą w ten sposób mieć pewność, że instytucje finansowe nie podejmują ryzykownych inwestycji z założeniem, że w razie konieczności ktoś je odkupi. Ale jak każde działanie zastępcze jego skuteczność jest ograniczona.
Czy asem w rękawie banków nie jest groźba przeniesienia się z państw zachodnich do rajów podatkowych, gdzie regulacje rynku finansowego są najbardziej liberalne?
To prawda, że postęp technologii pozwala dziś za naciśnięciem guzika przelać na drugi koniec świata setki miliardów dolarów i przez to kontrola rynków finansowych przez nadzór jest bardzo utrudniona. Ale groźba wycofania się na Bahamy czy Wyspy Zielonego Przylądka to blef. Banki potrzebują poparcia największych krajów, bo tylko wtedy inwestorzy zakładają, że w razie czego zostaną uratowane, i pożyczają im kapitał po atrakcyjnych stawkach. Wycofanie się z Londynu czy Nowego Jorku oznaczałoby więc dla wielu banków podwyższenie, a nie ograniczenie kosztów działalności. Co więcej, kryzys bardzo nadwyrężył reputację wielu instytucji finansowych. Dziś starają się one odzyskać zaufanie swoich klientów. Przeniesienie się do krajów, które prowadzą najmniej odpowiedzialną politykę finansową, nie służyłoby temu.
A regulacje ograniczające pensje bankowców? Podatek od transakcji finansowych? Kontrola rajów podatkowych? Czy to wszystko nie poprawiło stabilności rynków finansowych?
To są detale, decyzje, które politycy podejmowali pod publiczkę, aby pokazać wyborcom, że coś robią, że banki nie pozostaną bezkarne. Jedyne, co tak naprawdę się liczy, to próba koordynacji w ramach Unii Europejskiej działalności narodowych instytucji nadzoru finansowego. Kryzys pokazał, że problem jest ogromny. Gdy przychodzi do wydania setek miliardów euro na ratowanie banków, nawet kraje, które na co dzień ściśle ze sobą współpracują, zrywają taką współpracę. Tak było z państwami Beneluksu, gdy upadał bank Fortis. Jednak od 1 stycznia w Unii zaczną działać instytucje nadzoru nad rynkiem bankowym, ubezpieczeniowym i giełdowym. Co prawda nie przejmą one kompetencji od narodowych instytucji nadzorczych, ale przynajmniej mogą wypracować reguły współpracy między nimi, gdyby doszło do konfliktu.
Nadmierna skala działalności banków nie jest chyba jedynym zagrożeniem dla stabilności finansowej świata?
Równie ważna jest strukturalna nierównowaga makroekonomiczna światowej wymiany gospodarczej. Niemcy, podobnie jak Chińczycy, wyciągnęli z ostatniego kryzysu te same wnioski co azjatyckie tygrysy z załamania w latach 90. Uznali, że państwo musi żyć tylko z tego, co zarobi. I jeszcze mocniej postawili na rozwój gospodarczy oparty na eksporcie. Ale tu pojawia się fundamentalna sprzeczność. Bo Niemcy domagają się od Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii czy Irlandii ograniczenia gigantycznego deficytu handlowego i rachunku bieżącego, aby w mniejszym stopniu opierały swój rozwój na rosnącym zadłużeniu. I władze amerykańskie oraz brytyjskie się z tym zgadzają, chcą w ciągu nadchodzących 5 – 10 lat zacisnąć pasa i uzdrowić finanse publiczne. Tylko tego nie da się zrobić, jeśli Niemcy i Chińczycy nie podejmą działań dla ograniczenia nadwyżki eksportowej. Suma międzynarodowej wymiany handlowej z założenia wynosi zero. Nie może być tak, że wszyscy mają nadwyżkę handlową sami ze sobą. Stanowisko Niemców kryje więc wewnętrzną sprzeczność i jest niebezpieczne dla stabilności finansowej świata.
Dlaczego?
Objawy tego widać już dziś coraz wyraźniej. Stany Zjednoczone zapłaciły ogromną cenę za przełamanie recesji. Ich dług publiczny przekroczył 92 proc. PKB. Nigdy nie był tak wysoki od lat 50. XX wieku, kiedy Amerykanie spłacali zobowiązania zaciągnięte w czasie prowadzenia II wojny światowej. A mimo to wzrost gospodarczy w USA słabnie. OECD przewiduje, że w przyszłym roku wyniesie około 2 proc. Co gorsza, nie ma sygnałów, aby spadało bezrobocie: utrzymuje się na rekordowym poziomie 9,6 proc. Jednym słowem model finansowania wzrostu gospodarczego kosztem rosnącego zadłużenia nie sprawdza się. Ameryka przestaje już odgrywać rolę silnika wzrostu gospodarczego świata, nie będzie tym kolosalnym rynkiem, do którego Niemcy i Chińczycy bez ograniczeń wysyłali swoje produkty. Potrzebny jest inny model wzrostu, który wymaga współpracy wszystkich głównych potęg gospodarczych świata.
ikona lupy />
Philip Whyte: Banki stały się jeszcze większe niż przed kryzysem i grają coraz bardziej ryzykownie. Zyskały bowiem pewność, że w razie kłopotów rządy nie pozwolą im upaść Fot. Tomasz Paczos/Forum / DGP
ikona lupy />
Philip Whyte, ekonomista Center for European Reform, pracował jako ekspert Economist Intelligence Unit i Banku Anglii. Publikuje w „Financial Timesie” i „International Herald Tribune”. Specjalizuje się w badaniach nad funkcjonowaniem międzynarodowych rynków finansowych Fot. Mat. prasowe / DGP