Podobnie może być w przyszłości. Były wiceszef Banku Światowego Ian Goldin w rozmowie z „DGP” przekonuje, że na otwarciu granic światowa gospodarka może zarobić w ciągu najbliższego ćwierćwiecza prawie 40 bln dolarów
Po arabskiej Wiośnie Ludów Europa żyje w strachu przed nową falą migrantów, która już zaczęła forsować od południa bramy Starego Kontynentu. Czy poradzi sobie z tym wyzwaniem?
Czeka nas wręcz nie jedna, ale dwie fale, które trzeba odróżnić i znaleźć do nich odmienne podejścia. Pierwsza, która trwa obecnie, to typowa fala uchodźców, naturalne następstwo przesileń politycznych czy kataklizmów. Migranci uciekają spontanicznie przed realnym egzystencjalnym zagrożeniem wywołanym anarchią w Libii czy ostatnio Syrii. Fala narasta w sposób chaotyczny, nigdy nie trwa jednak zbyt długo. Dla rozładowania związanych z nią napięć kluczową rolę mają do odegrania tzw. wrota Unii Europejskiej, czyli na przykład Malta albo niektóre wyspy włoskie, przez które przechodzi największa grupa migrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Europa musi im pomóc w skutecznym rozdzieleniu fali uchodźców na obszarze całej Unii i podzielić się kosztami społecznymi tego zjawiska. Wtedy kryzys migracyjny będzie można opanować. Dużo poważniejsze zadanie czeka nas jednak w okresie kilku następnych lat.

>>> Czytaj również: Szara strefa w Europie jest gigantyczna

Reklama
Kiedy nadejdzie ta druga fala?
Weźmy choćby 80-milionowy Egipt, gdzie kryzys polityczno-gospodarczy został na razie przytłumiony, ale daleko do jego rozwiązania. Jeśli nad Nilem będą się dalej pogłębiać ekonomiczny zastój, bezrobocie i brak perspektyw – zwłaszcza dla młodych – dopiero wtedy ruszą oni do Europy. Tych migrantów pojawi się dużo więcej niż uchodźców politycznych, a na dodatek zaczną napływać nie jednorazowo i chaotycznie, ale regularnie, metodycznie i przez długi czas.

>>> Polecamy: Sondaż ISP: Co Brytyjczycy myślą o Polakach

Europa nie jest chyba gotowa na taki scenariusz. Jeszcze przed wybuchem arabskich rewolucji postulaty nawołujące do zatamowania imigracji przestały być domeną partii skrajnie prawicowych i weszły do politycznej codzienności większości krajów Zachodu. Przeciętny Francuz, Niemiec czy Hiszpan zapytany dziś „Czy potrzeba nam więcej migrantów?”, odpowiedziałby pewnie spontanicznie „Nie”.
Rzeczywiście. W czasie brytyjskiej kampanii wyborczej 2010 r. wszystkie trzy główne partie, a więc laburzyści, konserwatyści i liberałowie, szły po władzę, obiecując ograniczenie napływu obcych. Nawet lewicowy premier Gordon Brown lansował hasło „Brytyjskie miejsca pracy dla Brytyjczyków”. Podczas kryzysu lat 2008 – 2009 w Stanach Zjednoczonych państwowe pakiety antykryzysowe (tzw. bailout – red.) zawierały zapisy korzystne dla firm, które będą zatrudniały lokalnych bezrobotnych, a nie na przykład tańszych przybyszów z Meksyku. Hiszpańskie władze były nawet gotowe dawać gotówkę imigrantom, byle tylko wrócili do swojej ojczyzny, zobowiązując się jednocześnie, że przez kilka lat nie będą próbowali wjechać na Półwysep Iberyjski. Rosnąca obawa przed migrantami nie jest niczym nowym, zawsze towarzyszy ekonomicznych kryzysom i przesileniom. Tak samo było po I wojnie światowej, gdy władze USA, Niemiec czy Wielkiej Brytanii zdecydowały się utrzymać w mocy wprowadzone w czasie działań wojennych dokumenty tożsamości dla obcokrajowców oraz zintensyfikowane działaniami wojennymi kontrole graniczne. To wówczas zrodziła się koncepcja paszportu, bez którego nie można wjechać na terytorium obcego państwa. Wcześniej był nieznany i można było przejechać cały kontynent właściwie bez żadnego dokumentu. Podobnie sprawy miały się przez cały okres międzywojenny i okres wielkiego kryzysu, gdy amerykański Kongres oraz niemal wszystkie rządy europejskie wprowadzały kolejne ograniczenia w wolnym przepływie siły roboczej. Jak pokazały późniejsze wydarzenia, była to polityka błędna. Analogiczny błąd popełniają dzisiejsze rządy, odgradzając się od imigrantów.
Wielu Europejczyków czy Amerykanów na pewno by się z panem nie zgodziło. Jakie argumenty mogą ich przekonać?
Podstawowy brzmi: migracje są opłacalne z gospodarczego punktu widzenia. Dowodzi tego głębsza analiza faktów. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że w powszechnym przekonaniu napływ imigrantów prowadzi prostą drogą do napięć społecznych i ekonomicznych. Uważa się, że ich przybycie odbiera pracę lokalnej sile roboczej, a w najlepszym razie powoduje spadek płac w gospodarce narodowej. To mylne rozumowanie. Wraz z moimi współpracownikami przebadaliśmy historię migracji ostatnich kilkuset lat, czego owocem jest wydana niedawno książka. Jedno możemy powiedzieć na pewno: w większości przypadków migracja stymuluje wzrost gospodarczy i jest decydującym czynnikiem podwyższenia innowacyjności gospodarek państw przyjmujących.

>>> zobacz też: Attali: Marzenie o globalnym rządzie jeszcze nigdy nie było tak realne

Jakie są na to dowody?
Zacznijmy od wzrostu. Zbawienny wpływ ma nań już choćby samo przybycie słabo wykwalifikowanych pracowników z zagranicy. Są oni bowiem gotowi dostarczać usługi lub podejmować prace, na które lokalna siła robocza nie ma większej ochoty. Na przykład zajmują się prowadzeniem domu albo opieką nad dziećmi czy osobami starszymi. W ten sposób uwalniają wyżej wykwalifikowanych pracowników, głównie kobiety, które mogą szybciej wrócić na rynek pracy i zwiększać dochód narodowy. Z kolei wysoko wykwalifikowani imigranci uzupełniają niedobory siły roboczej w takich dziedzinach jak medycyna, informatyka czy inżynieria, na czym gospodarka również zyskuje. Pozytywną korelację pomiędzy napływem imigrantów a poziomem zatrudnienia i wzrostem gospodarczym pokazuje choćby opublikowane niedawno badanie OECD obejmujące dane z lat 1980 – 2005. W Wielkiej Brytanii tylko w roku 2006 imigranci – w tym setki tysięcy Polaków, którzy przyjechali na Wyspy po waszym wejściu do UE – dodali do PKB 6 mld funtów.
Wszystko to odbywa się jednak kosztem lokalnych pracowników.
Niekoniecznie. Wiele studiów i analiz na ten temat pokazuje, że jeśli już, to w stopniu co najwyżej minimalnym. Problem dotyczy właściwie tylko bardzo wąskiej grupy bardzo nisko wykwalifikowanych obywateli zachodnich społeczeństw: tych, którzy porzucili szkołę przed uzyskaniem pełnoletniości, oraz mieszkających już na miejscu imigrantów. Cała reszta per saldo zyskuje poprzez niższe ceny dóbr i usług, które mogą zostać wytworzone taniej przy udziale imigrantów, a inaczej nikt by ich nie wytworzył.
A jakie są dowody na to, że imigranci podnoszą poziom innowacyjności gospodarki?
Najlepszym argumentem jest historia kraju, który oparł swój rozwój na imigrantach, czyli Stanów Zjednoczonych. Wśród noblistów, członków Amerykańskiej Akademii Nauk czy Akademii Filmowej przyznającej Oscary jest trzy – cztery razy więcej potomków migrantów niż rodowitych Amerykanów. Ludzie z migracyjnym rodowodem stoją też na przykład za ostatnią falą przełomowych biznesowych innowacji z Doliny Krzemowej, które stanowią dziś o konkurencyjności gospodarki USA. Google to przecież dzieło syna radzieckich imigrantów Siergieja Brina, założyciel Intela Andy Grove urodził się w Budapeszcie (jako Andras Grof – red.), eBaya wymyślił Pierre Omidyar, w którego żyłach płynie mieszanka francuskiej i irańskiej krwi, a pierwszym szefem Yahoo był Jerry Yang, Tajwańczyk, który przyjechał do USA wraz z matką, gdy miał 10 lat. W 2005 r. na czele 52 proc. kalifornijskich firm IT stały osoby z imigranckim pochodzeniem. Podobnie brylują oni w dziedzinie rejestracji patentów w czołowych firmach technologicznych. W Qualcommie ten wskaźnik przekracza 70 proc., w General Electric, Cisco czy Mercku oscyluje w granicach 60 proc.
Ten fenomen można było zauważyć już w czasach masowych XIX-wiecznych migracji. Magnat stalowy Andrew Carnegie przyjechał z rodzicami (i bez grosza przy duszy) ze Szkocji, a Michael Marks, późniejszy założyciel słynnego brytyjskiego domu towarowego Marks & Spencer, był biednym Żydem z Grodzieńszczyzny. Na nowym terytorium udowodnili swoją przydatność poprzez ciężką pracę i wytrwałość. Te wartości przekazywali potem swoim dzieciom. Czy takie wyjaśnienie pasuje też do współczesnych czasów?
Dziś na plan pierwszy wysuwa się inny arcyciekawy argument głoszący, że na korzyść migrantów działa... ich inność. Przychodzą z odmiennych środowisk i kultur, wnosząc świeże spojrzenie. Dzięki temu często decydują się na ryzyko niepojęte dla tubylców tkwiących w zastanych strukturach myślowych. Na dodatek kulturowa różnorodność uchodzi dziś za bardzo pociągającą. Ekonomista Richard Florida twierdzi na przykład, że stworzenie klimatu wielokulturowości i otwartości jest dziś jednym z kluczowych czynników decydujących o tym, by region stał się atrakcyjnym miejscem dla najbardziej kreatywnych innowatorów gospodarczych. Na uniwersytecie w Oksfordzie ponad jedna trzecia kadry akademickiej to nie-Brytyjczycy. Na wielokulturowości korzystają także rodzimi mieszkańcy. Jedna z cytowanych przez nas w książce analiz pokazuje wręcz, że każdy dodatkowy procent imigrantów wśród absolwentów amerykańskich uniwersytetów zwiększa liczbą patentów na głowę mieszkańca o 15 proc.
Do tej pory mówiliśmy o bardzo pożądanych imigrantach, którzy przynoszą z sobą innowacje i rozwój. Nie można jednak przecież zapominać o kosztach generowanych przez otwarcie granic. Na przykład dla systemów socjalnych i co za tym idzie dla stanu finansów publicznych. Nie mówiąc już o tarciach społecznych.
Generalnie ekonomiści skłaniają się do przekonania, że otwarcie granic jednak się opłaca. Obraz jest oczywiście bardzo zróżnicowany. Koszty są na przykład wyższe w krajach o bardziej hojnych systemach opieki społecznej i bardziej progresywnym systemie podatkowym. W Kanadzie imigranci korzystają z zasiłku dla bezrobotnych rzadziej niż rodowici Kanadyjczycy. Odwrotnie jest w Europie. 25 proc. szwedzkich migrantów żyje poniżej granicy ubóstwa, a wskaźnik ten wśród Szwedów wynosi już tylko 15 proc. W Danii imigranci pochłaniają ok. 18 proc. socjalu, choć stanowią tylko 3 proc. ogółu mieszkańców. Lepiej jest w Niemczech, Grecji, Portugalii czy Wielkiej Brytanii, gdzie przybysze i tubylcy korzystają z państwa dobrobytu mniej więcej na równym poziomie. Należy jednak również pamiętać o pozytywnych przykładach. Istnieją badania dowodzące, że po otwarciu brytyjskiego rynku pracy dla robotników z Europy Środkowej – głównie Polski – ich przyjazd miał pozytywny wpływ na finanse publiczne. Tylko w latach 2008 – 2009 wpłacili do budżetu pod postacią podatków pośrednich i bezpośrednich o 37 proc. więcej, niż z niego otrzymali w formie dostępu do państwowej edukacji, służby zdrowia i innych. Różnice między nacjami są oczywiście ogromne. Wśród polskich migrantów poziom zatrudnienia sięgał 85 proc., podczas gdy wśród Pakistańczyków, Irańczyków czy pochodzących z Bangladeszu był już niższy i wynosił ok. 50 proc.
A co z drugą stroną migracyjnego równania? Aby imigranci mogli przyjechać i uzupełnić niedobory siły roboczej, muszą opuścić swój kraj, który traci w ten sposób własne zasoby ludzkie. Jak ekonomiczne konsekwencje migracji wyglądają z takiej perspektywy?
Ten proces był szczególnie widoczny w połowie XIX w., czyli w czasach prawdziwych masowych migracji do obu Ameryk, gdy populacja niektórych krajów, jak Włochy czy Irlandia, spadła o jedną piątą. W latach 1871 – 1890 liczba mieszkańców Szwecji skurczyła się o 44 proc. W tym samym okresie niedoludnione państwa, jak Argentyna, USA czy Kanada, zwiększały swoją populację w tempie 10 – 20 proc. w ciągu dekady. Migracje w oczywisty sposób odbijają się na stanie gospodarek, które tracą obywateli. Dziś widać to najlepiej na przykładzie państw rozwijających się. Nie chodzi tu już o samo uszczuplenie rezerwuaru siły roboczej, lecz tzw. drenaż mózgów. Mniej więcej 70 proc. absolwentów szkół wyższych Jamajki czy Gujany wyjeżdża z kraju. Podobnie robi 65 proc. wykształconych Marokańczyków, co czwarty Irańczyk i ok. 13 proc. wyedukowanych Meksykanów. Malawi w ciągu czterech lat straciło ponad połowę pielęgniarek, bo okazało się, że jest na nie zapotrzebowanie za granicą. To nie mogło nie odbić się na sytuacji w kraju. Jednak nawet drenaż mózgów ma drugą, bardziej pocieszającą stronę. Filipiny (zapewne dzięki powszechnej znajomości angielskiego – red.) już wiele lat temu stały się pielęgniarskim zapleczem Ameryki. Popyt pobudził podaż, doprowadzając do powstania wielu szkół pielęgniarskich, co ożywiło całą gospodarkę. Istnieją też dowody na to, że emigranci, wracając do swojej słabiej rozwiniętej ojczyzny, przeszczepiają tam odrobinę ożywczego ekonomicznego know-how, rozkręcając własny biznes. To nie kto inny jak amerykańscy Chińczycy byli pierwszymi zagranicznymi inwestorami w otwierającym się na kapitalizm Państwie Środka, zanim biznesowe szanse leżące za Wielkim Murem zostały dostrzeżone przez resztę świata.
W swojej książce szkicuje pan też ścisły związek między migracjami a bezpieczeństwem międzynarodowym. Upraszczając: im więcej migracji, tym mniej wojen.
Wolny przepływ siły roboczej to jeden z fundamentów liberalizacji światowej ekonomii. Jako ekonomista traktuję migrację podobnie jak handel. Jeśli państwo chce sprzedawać towary innemu, musi też otworzyć się na jego produkty. Tak samo z migrantami. Jeśli pragniesz, by twoi ludzie mogli gdzieś jechać, musisz wpuszczać przybyszów z innego kraju. Ten argument jest ważny, gdy próbujemy myśleć o przyszłości migracji. Trudno ze stuprocentową pewnością powiedzieć, co się wydarzy. Jest jednak bardzo prawdopodobne, że wiek XXI będzie stał pod znakiem dalszego pogłębiania globalizacji, a więc i nasilania się migracji. Koszty transportu będą pewnie malały, co w połączeniu z ciągle dużymi dysproporcjami w poziomie życia pomiędzy bogatym Zachodem i resztą świata popchnie ludzi w tym kierunku. Różnica płac na poziomie 1 do 4 pomiędzy Włochami i USA około roku 1870 sprawiła, że w ciągu 40 lat Italię opuścił co czwarty mieszkaniec. Dziś różnica nie jest może tak dramatyczna, niemniej robotnik budowlany w Meksyku musi pracować na kilogram mąki przez ponad godzinę, podczas gdy w USA osiąga ten sam przychód w cztery minuty. To tworzy mocne ekonomiczne zachęty do wyjazdu.
Jakie będą konsekwencje obecnych i przyszłych migracji dla globalnej gospodarki XXI w.?
Musimy pamiętać, że przyszłe migracje nie będą odbywały się tylko na linii biedne Południe – bogata Północ. Być może nawet ważniejsze stanie się przenoszenie ze wsi do miast. Obecnie – po raz pierwszy w historii świata – większość ziemskiej populacji żyje w miastach. Zjawisko będzie się jeszcze pogłębiać. Według szacunków ONZ do roku 2025 liczba mieszkańców Delhi zwiększy się z 16 do 22,5 mln, Karaczi z 12 do 19 mln, a Kinszasy z 8 do 17 mln. Tylko w ciągu następnych dwóch dekad do miast ruszy kolejne 300 mln Chińczyków. Stworzy to w tych regionach zupełnie nową dynamikę szans, problemów i napięć, z którymi będą musiały zmierzyć się tamtejsze władze i urbaniści.
Wszystko to jednak przy założeniu, że rządy narodowe nie podejmą decyzji, by wychodząc naprzeciw obawom swoich obywateli, z przyczyn politycznych planowo spowalniać zjawisko migracji.
Takich reakcji przewidzieć się nie da. My, naukowcy, możemy tylko przedstawiać najbardziej prawdopodobne scenariusze na wypadek konkretnych decyzji polityków. W naszej książce przedstawiamy konsekwencje zamykania granic wbrew argumentom ekonomicznym, które opisałem powyżej. Takie tendencje istnieją. W końcu w Wielkiej Brytanii premier David Cameron wyraził poparcie dla idei utrzymywania populacji kraju poniżej 70 mln, bo inaczej nie wytrzymałoby brytyjskie państwo dobrobytu. Naszym zdaniem zamykanie granic jest złym pomysłem. W ostatecznym rozrachunku prowadzi do ekonomicznej i kulturowej stagnacji. Najlepszymi przykładami na potwierdzenie tej tezy są porewolucyjna Kuba czy Korea Północna, ale również Autonomia Palestyńska trzymana przez Izrael w izolacji.
A gdyby tak pójść w zupełnie odwrotnym kierunku: celowego otwierania granic na wolny przepływ siły roboczej?
Istnieje badanie dowodzące, że światowa gospodarka zarobiłaby w ten sposób dodatkowe 39 bln dol. w ciągu 25 lat. Zysk powstałby głównie z wypełnienia niedoborów siły roboczej w starzejących się krajach Zachodu. Taki ruch mógłby być też dużo skuteczniejszym sposobem na wyciągnięcie Trzeciego Świata z biedy niż 70 mld dol. wydawanych co roku przez kraje zachodnie na pomoc rozwojową. Oczywiście takie rozwiązanie jest konstruktem czysto akademickim, który w prawdziwym życiu napotkałby na wiele poważnych problemów: przerażenie i poczucie zagrożenia mieszkańców Zachodu połączone prawdopodobnie z eksplozją ksenofobii i ogromna – choć krótkoterminowa – presja na tamtejsze finanse publiczne. Warto jednak pamiętać również o rewolucyjnych korzyściach podobnego ruchu. Tak naprawdę zbliżanie się do scenariusza liberalizacyjnego musi następować powoli i zostać uprzednio dobrze przygotowane. Trzeba zacząć od wyciągania imigrantów z szarej strefy, legalizowania ich pobytu i dopuszczania ich do przywilejów (zasiłki) oraz obowiązków (podatki). Tylko wtedy powstanie wiarygodny rachunek zysków i strat. Tak na marginesie: jest jeszcze jeden argument wspierający migracje. Tym razem już nie ekonomiczny.
Jaki?
Gdyby nie ludzka mobilność, nikt z nas nie byłby dziś tam, gdzie jest obecnie. Wszyscy mamy w końcu jedną prapraprababkę, która 150 tys. lat temu żyła na pokrytym sawannami terytorium dzisiejszej Środkowo-Wschodniej Afryki. To tam ludzkość zaczęła budować swoją historię, która nie jest niczym innym jak właśnie dziejami migracji.
ikona lupy />
Ian Goldin jest dyrektorem Szkoły im. Jamesa Martina na Uniwersytecie Oksfordzkim, która zajmuje się badaniem globalnych wyzwań XXI w. Urodził się w Republice Południowej Afryki, gdzie był doradcą ekonomicznym prezydenta Nelsona Mandeli. Następnie pracował w najważniejszych globalnych instytucjach międzynarodowych. Pełnił m.in. rolę głównego ekonomisty Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju i dyrektora programowego OECD. W latach 2003 – 2006 był wiceprezydentem Banku Światowego. Autor kilkunastu książek. Najnowsza (napisana wraz z Geoffreyem Cameronem i Meerą Balarajan) „Exceptional People” (Wyjątkowi ludzie. Jak migracje ukształtowały naszą przeszłość i zdefiniują naszą przyszłość) ukazała się w maju nakładem Princeton University Press. Fot. Mat. prasowe / DGP