Wielka Brytania jeszcze 10 lat temu była czołowym, obok Niemiec, sojusznikiem Polski w walce o przystąpienie do Unii Europejskiej. Dziś stała się największym zagrożeniem dla naszych interesów we Wspólnocie. Przedłużająca się recesja wywołała radykalizację Partii Konserwatywnej, która winą za wszelkie kłopoty Zjednoczonego Królestwa jest skłonna obarczyć Brukselę, bo nie jest w stanie zapanować nad własnym podwórkiem.

Lista niebezpiecznych dla Polski postulatów, które forsuje David Cameron, staje się coraz dłuższa. Szef brytyjskiego rządu zapowiada, że na przyszłotygodniowym unijnym szczycie zawetuje budżet na lata 2014–2020, jeżeli nie zostanie on radykalnie odchudzony (choć pojawiają sie doniesienia, że jest gotów złagodzić stanowisko). Jeśli Bruksela uległaby szantażowi Londynu, to nasz kraj straci co najmniej 65 mld zł funduszy strukturalnych: tyle kosztuje budowa tysiąca kilometrów autostrad. Cameron stara się również podważyć zasadę swobody pracy we Wspólnocie, dzięki której co najmniej dwa miliony Polaków wyemigrowało. W końcu torpeduje Wspólną Politykę Rolną, która zapewniła awans cywilizacyjny polskiej wsi.

Ta polityka tylko z pozoru wpisuje się w brytyjską tradycję. Co prawda, Margaret Thatcher uderzała torebką o stół, aby wymusić ulgowy system obliczania brytyjskiej składki (rabat), a jej następca John Major nie dopuścił do postawienia na czele Komisji Europejskiej polityków, którzy przeprowadziliby reformy. – Ale żaden z brytyjskich premierów nie złamał przykazania Żelaznej Damy: nigdy nie daj się odsunąć od negocjacji. Zrobił to Cameron, wetując umowę o utworzeniu unii fiskalnej i zmuszając pozostałe 26 krajów Wspólnoty do zawarcia odrębnego porozumienia, ale już bez Londynu. Teraz ten układ może się powtórzyć w innych obszarach, a przede wszystkim jeśli idzie o unijny budżet – mówi DGP Hugo Brady z londyńskiego Center for European Reform (CER).

Nie ma już eurorealistów

Reklama

Jeszcze w maju 2004 roku Wielka Brytania, razem z Irlandią i Szwecją, jako pierwsza otworzyła rynek pracy dla Polaków. Potem Londyn systematycznie naciskał na rzecz zniesienia przeszkód w swobodnym świadczeniu usług na terenie całej UE, na czym szczególnie skorzystał „polski hydraulik”. Jak to możliwe, że w ciągu zaledwie kilku lat główny sojusznik Polski na brukselskich salonach zmienił się w największego przeciwnika?

Odpowiedzi dostarcza przede wszystkim gwałtowna ewolucja brytyjskiej polityki. – Dekadę temu konserwatyści dzielili się na euroentuzjastów i eurorealistów. Dziś tych pierwszych w ogóle nie ma. Rozwinął się za to bardzo potężny nurt eurosceptyków w Partii Konserwatywnej spowodowany m.in. obawą, że torysom odbierze głosy skrajna UK Independence Party domagająca się wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii – tłumaczy Charles Grant, dyrektor CER. Siła tej frakcji dała o sobie znać w październiku, gdy aż 81 konserwatywnych deputowanych do Izby Gmin opowiedziało się za rozpisaniem referendum w sprawie, która nawet do głowy by nie przyszła Margaret Thatcher: rezygnacji z członkostwa we Wspólnocie.

Sam premier pomysł referendum odrzuca, chce jednak doprowadzić do renegocjacji stosunków wiążących Wielką Brytanię ze Wspólnotą. Londyn chciałby wypowiedzieć Wspólną Politykę Rolną i układ o współpracy wymiaru sprawiedliwości. Nie chce być związany unijnymi normami socjalnymi, chce za to przyznać sobie prawo do wybierania tych krajów UE, których obywatele zachowaliby prawo do legalnej pracy na terenie Zjednoczonego Królestwa. Brytyjczycy chcieliby zaś utrzymać współpracę w tych obszarach, gdzie odnoszą korzyści: przede wszystkim udział w jednolitym rynku, bo dziś połowa ich eksportu trafia do innych krajów Unii, co daje pracę trzem milionom poddanych Elżbiety II.

– Ten pomysł, Europa a la carte, to fantazja. Nikt w Brukseli nie zgodzi się na to, by Wielka Brytania czerpała tylko korzyści, a nie miała żadnych obowiązków – mówi Fabian Zuleeg z brukselskiego European Policy Center. I jako przykład podaje Norwegię: kraj, który do Unii nie należy, wdrożył 3/4 unijnych przepisów (nie mając wpływu na ich kształt) i dopłaca do kasy Brukseli więcej niż porównywalnej wielkości Finlandia, która jest członkiem Wspólnoty.

Porażka koncepcji Camerona ułożenia na nowo stosunków z Brukselą może jednak na tyle osłabić jego pozycję, że schedę po nim przejmie jeszcze bardziej radykalny polityk, jak choćby burmistrz Londynu Boris Johnson, który opowiada się za referendum nad wystąpieniem kraju z Unii. Zresztą za przeprowadzeniem takich konsultacji opowiada się opozycyjna Partia Pracy, choć zapewnia, że pod jej rządami kraj pozostanie we Wspólnocie. To jednak igranie z ogniem. W najnowszym sondażu instytutu YouGov 49 proc. Brytyjczyków opowiedziało się za wystąpieniem kraju z UE (28 proc. chce pozostania w UE). – Ani City, ani Cameron nie przeciwstawiali się przekonaniu Brytyjczyków, że to Unia Europejska jest winna kryzysowi. Dziś nie da się już tego zmienić, jest za późno – mówi DGP proszący o zachowanie anonimowości wysoki rangą niemiecki dyplomata.

Robert Peston, szef redakcji biznesowej BBC, w wydanej właśnie książce „Bank Bang” uważa, że powszechne przekonanie obciążające Unię winą za kłopoty Wielkiej Brytanii jest błędne. Dla niego przyczyny leżą gdzie indziej. Załamanie gospodarcze spowodował ultraliberalny system finansowy oparty na wadliwej ocenie aktywów bankowych, który musiał runąć. Ale zanim to nastąpiło, finanse przez lata były głównym motorem rozwoju gospodarki i stopniowo zepchnęły na margines produkcję przemysłową, rolnictwo, nawet usługi. Dlatego Wielkiej Brytanii jest dziś trudno wyjść na prostą.

Laburzyści też mówią jak torysi

Aby ratować budżet, David Cameron ogłosił radykalny plan oszczędnościowy. Wydatki w ciągu czterech lat mają zostać ograniczone o 81 mld funtów, co oznacza średnie cięcia w każdym z resortów o 20 proc. (ale wydatki na szkolnictwo spadną o 40 proc., a na budownictwo socjalne o 60 proc.). Jednocześnie z pracy będzie musiało odejść 500 tys. urzędników. Jednak dwa lata od uruchomienia tak drastycznej kuracji odchudzającej efektów nie widać. Finansów publicznych nie udało się ustabilizować: deficyt w przyszłym roku ma wynieść 7,2 proc. PKB, a dług publiczny urośnie do 95 proc. dochodu narodowego. W szczególności wątpliwy jest efekt reform systemu bankowego. Choć brytyjscy podatnicy wyłożyli na ratowanie instytucji finansowych aż 57 mld funtów (w przeliczeniu po 5 tys. zł na każdego obywatela), kraj wciąż pozostaje zależny od zbyt rozbudowanych, a więc niemogących zbankrutować banków. – To powoduje coraz większą radykalizację nastrojów i szukanie winnych, których najłatwiej znaleźć wśród obcych: Unii Europejskiej czy imigrantów – uważa Andrew Haldane, ekonomista Bank of England.

Rosnący eurosceptycyzm w brytyjskim społeczeństwie najlepiej widać po stosunku do imigrantów. Nie ma już śladu po entuzjastycznym otwarciu rynku pracy dla nowych krajów w 2004 roku. Odwrotnie: brytyjska prasa jest pełna dramatycznych opisów tego, co się stanie, gdy Londyn najpóźniej 1 stycznia 2014 roku będzie musiał znieść restrykcje dla Rumunów i Bułgarów. – To, że pozwoliliśmy Polakom i innym mieszkańcom Europy Środkowej na pracę u nas, było błędem. Tony Blair dał się wówczas uwieść iluzji globalizacji i nie wziął pod uwagę ryzyka ogromnych kosztów – uważa Ed Miliband, lider Partii Pracy. Pomija jednak milczeniem to, że przez ostatnie osiem lat Polacy znacznie więcej włożyli do systemu ubezpieczeń socjalnych Wielkiej Brytanii, niż z niego otrzymali.

Coraz większa niechęć do Brukseli wśród Brytyjczyków to także wynik ewolucji samej Unii. – Kryzys euro spowodował, że UE jest postrzegana jako organizacja nieefektywna, niezdolna uporać się z problemami. Tę wizję podsyca prasa, której właściciele często są przeciwni integracji – tłumaczy Charles Grant. Brytyjczyków niepokoi też coraz silniejsza integracja krajów unii walutowej, na którą składają się już unia fiskalna i unia bankowa. Zjednoczonemu Królestwu po prostu nie po drodze z budową zalążków europejskiego państwa federalnego.

Wystąpienie Wielkiej Brytanii miałoby jednak równie fatalne skutki dla Unii, co dla wyspiarzy. Oznaczałoby koniec wielu strategicznych projektów na czele z marzeniem o budowie niezależnej od USA europejskiej polityki obronnej. Unia poszybowałaby w kierunku większego protekcjonizmu, bo główny orędownik liberalizmu znalazłby się poza jej gronem. Bardzo osłabłaby także polityka spójności, bo na jej finansowanie nie byłoby już pieniędzy Wielkiej Brytanii – jednego z czterech największych płatników netto do kasy Brukseli. – Straty spowodowane przez brexit (british exit – brytyjskie wyjście) byłyby dla wszystkich ogromne. Zysków nie widać – uważa Fabian Zuleeg.

ikona lupy />
David Cameron / Bloomberg