Podczas kryzysu w latach 30. Polacy potrafili zredukować swoje konsumpcyjne potrzeby do minimum, coraz mocniej zaciskając pasa. Co jeszcze pogłębiło gospodarczą katastrofę.

Kilka lat ostatniego kryzysu Polska przeszła suchą stopą głównie dzięki temu, że oddawaliśmy się radosnej konsumpcji – choćby na kredyt. Ale pod koniec 2012 r. nasz optymizm się załamał: poczuliśmy, że biedniejemy, i zaczęliśmy oszczędzać na wszystkim. Zamiast kupować nowe rzeczy, zaczęliśmy nabywać używane. Zakup nowego samochodu czy telewizora odkładamy na lepsze czasy, jadamy w tanich barach, a piwo zamiast w pubie pijemy ze znajomymi w domu. Jak wielka jest skala tego zjawiska, pokazują kłopoty z dziurą budżetową o wciąż nieustalonych rozmiarach. Ekonomiści szacują, że wpływy do budżetu z podatków mogą być na wet o 20 mld zł mniejsze od zaplanowanych.

>>> Czytaj również: Portugalia, Grecja, Cypr: kolejna fala kryzysu w Europie nadejdzie jesienią

Jeśli teraz jeszcze mocniej zaciśniemy pasa, możemy zapomnieć o rychłym ożywieniu gospodarczym. Co z kolei wymusi na rządzie ko lejną falę oszczędności, a wtedy błędne koło ekonomicznej zapaści zacznie się zamykać, bo przymuszeni okolicznościami ludzie potrafią żyć bardzo oszczędnie. Nawet ci najbogatsi.

>>> Czytaj również: Polska - od wielkości do upadku

Reklama

Wyrzeczenia godne milionera

Trzeci rok Wielkiego Kryzysu dla największego z polskich browarów zaczął się fatalnie. W kwietniu 1931 r. zmarł twórca potęgi przedsiębiorstwa Jan Albin Goetz-Okocimski. Jego syn, Antoni Jan, miesiąc później musiał zmierzyć się z faktem, iż po upadku austriackiego banku Creditanstalt wierzytelności Browaru Okocim przejął holenderski Amstelbank i zażądał ich natychmiastowej spłaty. Dzięki postępowaniu ugodowemu uniknięto licytacji majątku, lecz firma po raz pierwszy w swojej historii musiała ogłosić straty i zwolnić pracowników. Właściciel browaru także mu siał oszczędzać. Wraz z rodziną opuścił pałac o powierzchni 40 tys. metrów kwadratowych, zwolnił większość służby i przeniósł się do dużo skromniejszego domu. Jednak nie wy rzekł się do końca dawnego splendoru i w lecie, gdy nie trzeba już było ogrzewać pałacu, przyjmował w nim co znamienitszych gości, bo nie było to aż tak kosztowne.

Podobne trudności z utrzymaniem domu miał książę Albrecht Radziwiłł. „Zarządzający zamkiem powiedział mi, że ze 168 pokojów zamkowych 140 jest zamkniętych i nieogrzewanych. Tryb życia uległ w ciągu ostatnich trzech lat całkowitej zmianie. Z blisko 300 urzędników ordynacji zredukowano 40. Służ by zamkowej jednak nie zredukowano, ponieważ przechodzi ona z pokolenia na pokolenie i obecnie już piąte pokolenie pracuje na zamku” – opisywał dziennikarz „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” Konrad Wrzos, który pojechał do Nieświeża.

Czytelnicy popularnej gazety mogli się pocieszać tym, że w czasach Wielkiego Kryzysu nawet Radziwiłłom brakowało gotówki na zakup opału i pensje dla lokajów. Książę nie wydawał już 600 zł tygodniowo na utrzymanie rezydencji, lecz zaledwie 120 zł. Dość powiedzieć, że w II RP osobę mogącą się pochwalić dochodem powyżej 1 tys. zł miesięcznie zaliczano do grona ludzi bardzo dobrze uposażonych. Stać ją było na podróże zagraniczne, własny dom, zatrudnienie służby i opłacenie edukacji dzieci w najlepszych szkołach. Wielcy właściciele ziemscy, przemysłowcy, kupcy, inżynierowie, przedstawiciele wolnych zawodów, tworzyli elitę liczącą 1 mln osób. Za paść ekonomiczna zmusiła ich do poważnych redukcji kosztów życia. „W 1928 r. właściciel przedsiębiorstwa wydawał na utrzymanie rodziny i domu łącznie z utrzymaniem auta, służby, z wydatkami na książki, gazety, bilety do teatrów itd. 3 tys. zł (rocznie – aut.). Wydatki związane z urlopem letnim całej rodziny, składającej się z czterech osób wynosiły 6 tys. zł. W 1932 r. wydatki domowe rodziny zredukowano do 1 tys. zł (rocznie – aut.)” – opisywał Konrad Wrzos w książce „Oko w oko z kryzysem”.

Dla osób przywykłych do luksusów takie samoograniczenie się było bolesne. Najpierw zaciągano kredyty konsumpcyjne, licząc, iż koniunktura wkrótce powróci. Powiększające się długi spłacano nowymi pożyczkami. Aż w oczy, niegdyś zamożnych rodzin, zaglądała niewypłacalność. Wówczas sposobem na przetrwanie stawała się wyprzedaż majątku. Wrzos odnotował, że zazwyczaj zaczynano od sprzedaży fortepianu i samochodu, potem spieniężano mniej wartościowe przedmioty. „Wydatki na książki, gazety etc. zredukowano do minimum” – wyliczał. Kiedy czytelnicy na początku 1932 r. wykupili 2 tys. egzemplarzy pierwszego tomu powieści Marii Dąbrowskiej „Noce i dni”, autorka w dzienniku opisała swoją radość i zaskoczenie. „Podobno na dzisiejsze czasy – kryzys i moje prawie nowe w literaturze nazwisko – rzecz niebywała” – twierdziła. W zupełnie odmiennym nastroju była wówczas inna pisarka Zofia Nałkowska. „Z powodu złych czasów mój wy dawca nie płaci mi za nic, bo »nie ma«.

Jednak w rodzinie właścicieli jest kilka samochodów, są jazdy luksusowe za granicę, ich kobiety są świetnie ubrane, ich dzieci dobrze żywione” – notowała z goryczą w dzienniku. Po czym opisywała, jak ogranicza wraz z matką wydatki. „Oszczędzamy masła, mięsa, pijemy rzadziutką, okropną kawę. Nosimy stare ubrania” – wyliczała Nałkowska. Pauperyzacja dotykała również największe tuzy polskiej rozrywki. Przed kryzysem Julian Tuwim jedynie za teksty dla kabaretu „Qui pro Quo” dostawał miesięcznie 4 tys. zł, a Słonimski 2 tys. plus dodatek za każdy odczytany przez siebie na scenie wiersz lub felieton.

Ale w 1931 r. „Qui pro Quo” stanęło na skraju bankructwa. Przedstawienia wystawiano za pożyczane od lichwiarzy pieniądze, a gdy spłacano jeden kredyt, musiano zaciągać następny. Komornik wpadał tam tak często, że pewnego razu dyrekcji „Qui pro Quo” udało się wyłudzić od niego pożyczkę na wypłatę dla aktorów. Tak bardzo lubił oglądać występy Hanki Ordonówny, Miry Zimińskiej i Zuli Pogorzelskiej, iż nie mógł znieść myśli, że nie zobaczy kolejnego spektaklu. Wkrótce z komornikiem zaprzyjaźnił się Adolf Dymsza i jak opisał we wspomnieniach, udało mu się na mówić nowego znajomego do zrobienia dowcipu aktorowi i baletmistrzowi Eugeniuszowi Koszutskiemu.

Sprokurowali weksel z nazwiskiem aktora, po czym komornik wkroczył do domu ofiary i zajął jego szafę. „Wszystkie palta i garnitury były przewleczone przez dziurkę sznurkiem, a na końcu wisiała potężnych rozmiarów pieczęć” – opisywał Dymsza. Koszutski i jego żona dostali do ręki pismo z informacją, ile lat więzienia grozi za uszkodzenie pieczę ci lub sznurka. Dodek niby przypadkiem tego samego dnia odwiedził znajomych. Widząc zbolałe miny Koszutskich, oświadczył, że im pomoże. „Chwyciłem ze stołu nożyczki, prze ciąłem sznurki, razem z pieczęcią schowałem do kieszeni i wybiegłem z mieszkania. Podobno Stacha Koszutska (żona aktora – aut.) zemdlała” – opisywał.

>>> Czytaj również: Historia Europy: ojcowie socjalu, czyli jak się buduje państwo dobrobytu

Klasa coraz mniej średnia

W tamtych latach wizyty komornika rzadko wieńczył happy end. Ale z przedstawicielami tej profesji coraz częściej miewali do czynienia nie najbogatsi, lecz członkowie klasy średniej – ludzie zarabiający ok. 500 zł miesięcznie, których stać było na kilkupokojowe mieszka nie, urlopy w polskich kurortach i zatrudnia nie pomocy domowej. Do wybuchu kryzysu taki standard życia utrzymywali: drobni kup cy, urzędnicy państwowi, nauczyciele, wysoko wykwalifikowani robotnicy i najbogatsi chłopi. W latach 30. przedstawiciele tych profesji ubożeli w bardzo szybkim tempie. W lutym 1931 r. minister skarbu Ignacy Matuszewski przeforsował w Sejmie ustawę obniżającą po bory wszystkich urzędników o 15 proc. Potem pensje wypłacane przez państwo obniżano jeszcze kilkukrotnie, a jednocześnie rosły po datki.

W takiej sytuacji rodziny musiały ciąć wydatki. W pierwszym rzędzie rezygnowano z towarów luksusowych. Eleganckie panie zastępowały futra z lisów i szynszyli tańszy mi ze skór królików lub zajęcy. Jak opisywał w 1934 r. periodyk „Pani Domu” podobnie rzecz się miała z francuskimi jedwabnymi pończochami kosztującymi 50 zł, które zostały wyparte z rynku przez polskie pończochy po 20 zł, wytwarzane z jedwabiu uzyskiwanego w Centralnej Doświadczalnej Stacji Jedwabniczej w Milanówku. Ówczesny wzrost sprzedaży tanich zamienników, drogich zagranicznych marek prasa kobieca określała mianem „demokratyzacji elegancji”. Nadal nie rezygnowano z uczestniczenia w życiu towarzyskim, zwłaszcza w stolicy. „Przy 165 stołach »Adrii«, przy »Złotym barze« i w przejściach siedziała i stała publiczność tamująca drogę 60 rozbieganym kelnerom” – zapisał Konrad Wrzos. „Są dnie, w których miejsca nie ma nie tylko w przejściach, ale – co najważniejsze – na dancingu, gdzie para tło czy się przy parze, zlewając się w jedną kołyszącą masę” – dodawał, szacując liczbę gości najsławniejszego z warszawskich lokali na 2 tys. osób.

Ale pomimo takiej popularności dochody Adrii spadały. W 1931 r. sobotnia noc kończyła się utargiem ok. 30 tys. zł. w kasie, a pod koniec 1933 r. już tylko 16 tys. zł. Przeciętny klient potrafi ł wówczas bawić się do rana przy szklance wody mineralnej za 1,50 zł. W raportach policyjnych odnotowano, że z powodu powszechnego ubożenia nawet dilerzy narkotyków obsługujący warszawskie nocne lokale (nazywani porcjarzami) przestali wymagać, aby nabywcy płacili gotówką za kokainę, opium, morfinę lub eter. Zaczęto przyjmować opłaty w zegarkach, papierośnicach, a nawet ręcznikach i prześcieradłach. Poza zmniejszeniem wydatków na zakupy i rozrywkę ludzie rezygnowali z posiadania dzieci. Wedle wyliczeń GUS dzietność przedstawicieli klasy średniej spadła z 33 noworodków na 1 tys. dorosłych w 1928 r. do 26 w 1933 r.

>>> Czytaj również: Historia gospodarcza: emeryt zawsze był biedny

Zupełnie przestali się zaliczać do klasy średniej, po wielu obniżkach zarobków, robotnicy. Ich wydatki konsumpcyjne ograniczyły się już tylko do żywności i to tej najtańszej. W łódzkich fabrykach pracownik otrzymujący przeciętnie 5 zł dniówki, mógł sobie pozwolić na śniadanie złożone z chleba i herbaty. „Na obiad kaszanka i herbata, a na kolację barszcz i herbata. Czasami dochodził do tego chleb ze smalcem. Mięso jadali raz w tygodniu – w niedzielę” – odnotował Konrad Wrzos. Ale nawet najdalej idące oszczędności nie chroniły przed życiową katastrofą, jeśli straciło się pracę. Tymczasem z powodu kryzysu zwolnienia w administracji państwowej i firmach prywatnych były na porządku dziennym. Znalezienie nowego miejsca za trudnienia graniczyło z cudem, więc bezrobotni inteligenci i byli urzędnicy inwestowali resztki oszczędności w drobny handel lub zakładali warsztat rzemieślniczy. W miastach pojawiło się mnóstwo sklepów w piwnicach domów z wejściem od ulicy.

Sprzedawano w nich chleb, warzywa i tanie wyroby przemysłowe. Konkurencja stale rosła, więc bardzo szybko bankrutowały. Wówczas byłemu przedstawicielowi klasy średniej pozostawało wyruszyć w Polskę, aby poszukać zarobku na prowincji. Nawet podróże musiał on odbywać jak najtańszym kosztem. „Istną plagą stał się tak zwany tramp kolejowy, czyli podróżny bez biletu, okupujący dachy pociągów, stopnie, a nawet bufory wagonów” – opisują Maja i Jan Łozińscy w książce „Życie codzienne i niecodzienne w przedwojennej Polsce”. Dyrekcja PKP nie mogąc sobie poradzić z tym zjawiskiem, po prostu przymykała na nie oko. Adiutant Józefa Piłsudskiego, mjr Mieczysław Lepecki opisał we wspomnieniach, jak jadąc pociągiem wiozącym Marszałka, zauważył niedaleko Wilna, na stacji w Oranach, człowieka, który wskoczył na tylny bufor salonki. Myśląc, że to zamachowiec, adiutant chwycił za rewolwer.

„Tymczasem tramp stał sobie spokojnie i wiedząc, że nawet gdy zostanie schwytany, nie grozi mu żadna kara, niewiele sobie robił z tego, że zacząłem mu grozić rewolwerem” – wspominał Lepecki. W tak ciężkich czasach, wśród ubożejącej klasy średniej popularność zdobył sobie dowcip tłumaczący różnicę między optymistą a pesymistą. „W końcu i tak wszyscy pójdziemy na ulicę żebrać” – twierdził optymista. „Fakt, ale od kogo?” – zastanawiał się pesymista.

Jak przetrwać na ulicy

Górnośląska prasa donosiła, że 23 sierpnia 1932 r. na polach pod Chorzowem stanęli mieszkańcy osiedla Wełnowiec, by stoczyć bitwę z połączonym sojuszem przedstawicieli osiedli Załęża i Dębu. W obecności ok. 2 tys. gapi, dwustu ludzi walczyło na kilofy, łopaty i cegły o węglonośne pole. Zawiązany naprędce komitet rozjemczy wytyczył podział spornego terytorium. W ten sposób bezrobotni górnicy rozstrzygali kwestie dotyczące gruntów, na których można było drążyć biedaszyby. Podczas Wielkiego Kryzysu na Górnym Śląsku, po bankructwie kilku nastu kopalń, bez pracy pozostawało ponad 300 tys. ludzi.

>>> Polecamy: Historia polskich imigrantów, czyli Stany Zjednoczone Rzeczypospolitej

Dla liczącego 1,2 mln mieszkańców województwa była to klęska społeczna. Przyzwyczajeni do dobrych zarobków górnicy stopniowo popadali w nędzę, broniąc się przed nią, robili to, na czym znali się najlepiej – wydobywali węgiel. Nielegalne szyby kopano zwykle na głębokość 15 – 25 metrów. Pracowało w nich od czterech do ośmiu ludzi, plus dwóch na powierzchni, którzy obsługiwali kołowrót wciągający urobek. Dziennie taki zespół wydobywał nawet kilka ton węgla, co dawało dochód ponad 300 zł. Ale bywało, że źle wykonany biedaszyb zawalał się, grzebiąc pracujących w nim ludzi. Według wyliczeń Centralnego Związku Górników od sierpnia 1934 r. do lipca 1935 r. na Górnym Śląsku z tego powodu zginęło lub zostało kalekami 164 ludzi. Dane były jednak mocno niedoszacowane. „Bo to, proszę pana, jest potem sąd, więc jak kogo zabije, to tam na dole zostawiają” – tłumaczył w styczniu 1935 r. dziennikarzowi z „Expresu Zagłębia” anonimowy górnik.

W tym samym roku policja zniszczyła ponad 4 tys. biedaszybów na Górnym Śląsku i podobną liczbę w Zagłębiu Dąbrowskim. Niewiele to zmieniało. „Mimo re presji w dalszym ciągu powstają coraz to nowe nory, gdzie bezrobotni wydobywają te czarne diamenty, a na ulicach miast węgiel z biedaszybów cieszy się dużym wzięciem ze względu na cenę” – donosił „Expres Zagłębia”. Władze nie potraf ły rozwiązać problemu, ponieważ mieszkańcy regionu nie mieli innych możliwości zarabiania na życie. Konrad Wrzos, kiedy przyjechał do Zawiercia, od razu zauważył, jak beznadziejnie wygląda egzystecja bezrobotnych. „Był dzień powszedni. Grupki ludzi stały na chodnikach. Kobiety w chustkach, mężczyźni w czapkach, przeważnie bez płaszczów, w kurtkach” – opisywał. Trzy czwarte zawiercian wegetowało jedynie dzięki pomocy opieki społecznej. Ci, którzy nie dorabiali na czarno, snuli się po ulicach miasta, pogodzeni z losem, dbając jedynie o to, by zdobyć coś do jedzenia na kolejny dzień. Jeszcze gorzej wiodło się warszawiakom, którzy stracili cały majątek.

Władze stolicy musiały na początku lat 30. otworzyć aż jedenaście dużych schronisk dla bezdomnych. Zamieszkiwało je ok. 22 tys. osób. „Wśród nich możemy znaleźć b. pułkownika kozackiego, b. oficera lejbgwardii, aktora teatralnego i filmowego, nauczycieli, urzędników, tragarzy; pełno tu wykolejeńców – często o dobrych nazwiskach – morfinistów, kokainistów, pijaków i zwykłych opryszków” – relacjonował na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” Konrad Wrzos. Zapewnia no im nocleg w fatalnych warunkach i marne wyżywienie. Bezdomni ograniczać konsumpcji już nie musieli, ponieważ zostali z niej zupełnie wykluczeni. Zdobyć pieniądze mieli szansę, jedynie kradnąc lub żebrząc, ale i ten ostatni proceder z powodu ogromnej konkurencji nie przynosił już takich dochodów jak w czasach prosperity.

„Co roku w okresie świąt Wielkiej Nocy, Bożego Narodzenia, zwłaszcza zaś Za duszek, wskutek inwazji żebraków z prowincji, przybywających niejednokrotnie z najdalszych zakątków Rzplitej, ulice Warszawy roją się od żebraków i wszelkiego rodzaju włóczęgów” – do nosiła w październiku 1934 r. „Gazeta Polska”. To ogólnonarodowe zaciskanie pasa odbija łosię nie tylko na życiu większości obywateli, ale też rujnowało ekonomię kraju. Spadkowi konsumpcji towarzyszyło rozpaczliwe obniżanie cen przez producentów i handlowców walczących o przetrwanie na rynku. Wywoła na tak deflacja dusiła gospodarkę i pogłębiała kryzys. Spadały wpływy z podatków i rosła dziura budżetowa, zmuszając rząd do jeszcze drastyczniejszych redukcji wydatków. I nikt przez kilka ładnych lat nie potrafi ł wyjść z tego – pogłębiającej krach – zamkniętego kręgu.