Biała, prowincjonalna Ameryka upomniała się o swoje prawa – tak brzmi dominującą narracja tych wyborów. Prawdą jest, że Trump zawdzięcza zwycięstwo stanom, które od lat uważane były za bastion demokratów. Kluczowa dla wyścigu o prezydenturę była Pensylwania, mająca 20 głosów w Kolegium Elektorów, ale miliarderowi udało się także wygrać w innych stanach należących do tzw. Pasa rdzy, w tym w Michigan i Wisconsin. Nieprawdą jednak jest, jakoby tamtejsi wyborcy z dnia na dzień przestali głosować na demokratów i zwrócili się ku Partii Republikańskiej. Ten przepływ trwa już od kilku dobrych lat.

Jak zaawansowany jest to proces, niech świadczy fakt, że w hrabstwie Lackawanna w północno-wschodniej Pensylwanii w 2012 r. demokrata Barack Obama miał przewagę 27 pkt proc. nad republikaninem Mittem Romneyem. Clinton we wtorek wyprzedziła tam Trumpa zaledwie o 3,4 pkt proc. W hrabstwie Mahoning, na północnym wschodzie Ohio, cztery lata temu kandydat demokratów miał 28 pkt proc. przewagi nad republikańskim oponentem; teraz stopniała ona do 3 pkt proc.
zobacz także:

Utrata 25 pkt proc. poparcia to poważny sygnał, ale w Pensylwanii nie znajdziemy wielu takich miejsc jak Lackawanna. Już cztery lata temu w większości hrabstw wygrał Romney, chociaż w ostatecznym rozrachunku stan przypadł Obamie. Pensylwania nie zmieniła koloru z dnia na dzień, ale pąsowiała (czerwony to kolor republikanów) przez lata. W leżącym na południu stanu hrabstwie Bedford Trump uzyskał największy odsetek głosów – 82,8 proc., ale już osiem lat temu w tym samym miejscu ówczesny kandydat GOP (Grand Old Party, zwyczajowa nazwa Partii Republikańskiej) John McCain osiągnął tu swój drugi najlepszy wynik, zdobywając 72 proc. Poparcie dla republikanów wzrosło więc w tych stanach, ale nie jest to proces, który zaszedł z dnia na dzień.

Całość artykułu TUTAJ

Reklama