"Obcięcie naszych płac nie pomoże gospodarce"; "To my jesteśmy ofiarami"; "Pracownicy zakładów samochodowych potrzebują opieki lekarskiej, a nie wojny w Iraku" - głosiły transparenty trzymane przez protestujących przed halą Cobo Hall im. Joe Louisa.

"Niech bankierzy i nasi szefowie płacą!" - napisano na głównym transparencie. "Żadnych więcej ustępstw!" - skandowali związkowcy.

Negocjacje trwają

UAW (United Auto Workes), związek zawodowy pracowników przemysłu samochodowego prowadzi negocjacje z dyrekcjami General Motors, Forda i Chryslera oraz rządem w sprawie płac i świadczeń socjalnych dla pracowników.

Reklama

Zdaniem pracodawców, są one za wysokie, zawyżają koszty własne trzech koncernów czyniąc je niekonkurencyjnymi wobec zagranicznych rywali i są główną przyczyną kryzysu. Od wyniku rozmów zależy ostateczna wysokość pomocy z budżetu na ratowanie zagrożonych bankructwem firm.

"Dlaczego mamy ustępować?"

Obliczono, że średnie płace godzinowe, jeśli doliczyć do nich obfity pakiet socjalny - w tym np. ubezpieczenia medyczne dla emerytowanych pracowników i ich rodzin i tzw. "job bank", czyli fundusz na zasiłki dla zwolnionych z kasy firmy - sięgają 75 dolarów, podczas gdy w amerykańskich zakładach takich firm jak Toyota czy BMW tylko około 50 USD.

"Wywalczyliśmy te płace i świadczenia w toku długoletnich negocjacji. Dlaczego mamy z nich rezygnować? Amerykańscy robotnicy produkują samochody i ciężarówki od ponad stu lat" - mówi Bill Bagwell, robotnik z GM zwolniony po 23 latach pracy.

"Po ataku z 11 września pracowaliśmy na taśmie za darmo, by zmontować pojazdy dla nowojorskiej straży pożarnej. Toyota złożyła kondolencje na swej stronie internetowej" - dodaje.

"Mówienie, że mamy zbyt hojny pakiet świadczeń to kłamstwo rozpowszechniane przez tych, którzy chcą zniszczyć ruch związkowy. Jeżeli to zrobią, zniknie klasa średnia w Ameryce. Miałem zawał i operację serca; jeżeli nie miałbym gwarantowanego przez pracodawcę ubezpieczenia, już by mnie na świecie nie było" - twierdzi Frank Warren, operator maszyn w GM.

To szefowie są winni

Kontroler jakości w Chryslerze, czarnoskóry Tony Brown wskazuje na swoich szefów jako winnych kryzysu. "Koncerny mają trudności, bo nasi szefowie źle gospodarowali pieniędzmi. Robili złe inwestycje, kupowali niepotrzebne rzeczy. Za każdym razem, gdy tracą pieniądze, zwalają winę na pracowników. Ale kiedy je zarabiają, przyznają sobie wielomilionowe premie i nie dzielą się nimi" - oświadcza.

Zdaniem związkowców, szefowie "wielkiej trójki" powinni dawno już postawić na produkcję aut zużywających mniej paliwa, zamiast uparcie trzymać się wielkich samochodów typu SUV.

"Woleli zarabiać wielki szmal dziś, nie myśląc o przyszłości. Aż wreszcie ludzie przestali je kupować" - mówi Mark Farris, emerytowany pracownik Forda.

Jest - jak podkreśla - szczęśliwy, że zdążył uniknąć masowych redukcji w wyniku przenoszenia fabryk do Meksyku i innych krajów.