Szczurek: U wielu pojawi się refleksja: czy chcę być wójtem, burmistrzem? Poszukiwanie wykwalifikowanych następców w samorządach może być problemem.
Byliście z Pawłem Adamowiczem samorządowymi sąsiadami. Jak pan go zapamięta?
Wojciech Szczurek, od 1998 r. prezydent Gdyni: Jako pogodnego, uśmiechniętego i kochającego swój Gdańsk. Prezydenta mającego wyraziste przekonania i potrafiącego walczyć o nie, gdy ktoś miał inne zdanie. Był osobą, która odcisnęła na rozwoju Gdańska silne piętno, bo przejął miasto w niełatwej sytuacji gospodarczej. Takie to były czasy, 1998 r. Transformacja, wysokie bezrobocie, problemy społeczne. Prezydent Adamowicz skutecznie mierzył się z tymi wyzwaniami. Gdyby ktoś wrócił teraz z jakiejś podróży i zobaczył Gdańsk po tych 20 latach, pewnie nie poznałby tego miasta, tak bardzo się zmieniło. Paweł przykładał też dużą wagę do budowania dumy i tożsamości mieszkańców Gdańska.
Współpraca na linii Gdańsk – Gdynia układała się różnie, nierzadko dochodziło do spięć między wami. Symbolem tej problematycznej współpracy jest choćby ciągnąca się od lat sprawa wspólnego biletu komunikacyjnego dla Trójmiasta.
Czasem dochodziło między nami nie tyle do spięć, ile do różnic zdań. Wspólny bilet to mozolna robota, a drogi do rozwiązania tego tematu są trudniejsze, niż się wydaje. Na przeszkodzie stoi też legislacja. Byliśmy w permanentnej dyskusji, jak realizować pewne projekty, ale taka też jest natura życia publicznego. Gdy w takich zespołach metropolitalnych są dwa duże, silne miasta, ich głos bywa słyszany silniej. Mieliśmy więc obszary sporne w tej współpracy, ale wiele rzeczy znakomicie się układało. Niebawem uruchomimy największy w Europie system roweru metropolitalnego. Prace nad wspólnym biletem są zaawansowane i niedługo zostanie wdrożony. Spory między miastami są czymś naturalnym, nie tylko w Polsce. Myślę jednak, że pewne konflikty często podkręcają media. Tymczasem mówimy o sporach, które mają prowadzić do znalezienia najlepszego rozwiązania.
Reklama
Co tragedia z Gdańska oznacza dla lokalnych włodarzy?
To sytuacja bez precedensu. Jak sięgam pamięcią, nie przypominam sobie, by we współczesnej historii Polski było wydarzenie tego typu.
Może zabójstwo Gabriela Narutowicza?
To jest chyba postać, która w tym kontekście się kojarzy. Przy tym poziomie emocji i coraz bardziej radykalnym języku debaty pojawiają się pokusy czynu tak absurdalnego i zbrodniczego, jak w przypadku Pawła. Bywa różnie, ale gdyby uśrednić poziom debaty i sporu politycznego, który tli się w samorządzie, i przyrównać go do tego, co się dzieje w parlamencie, to są to sytuacje zupełnie do siebie nieprzystające. Fakt, że w samorządach rozwiązuje się konkretne sprawy – dróg, szkół itd. – powoduje, że poziom nienawiści jest nieporównywalnie niższy. Nie chcę, by zrozumiano to jako opinię, że to nie my, a oni powinni poczynić jakąś refleksję nad sobą. Taka refleksja jest przed każdym z nas – i przed nami samorządowcami, przed państwem jako dziennikarzami czy politykami szczebla centralnego. To dotyczy wszystkich, bo dziś dzięki mediom społecznościowym każdy ma wpływ na kształtowanie opinii. Jednocześnie przyzwyczailiśmy się już do mowy nienawiści, do języka agresji. A przecież należy to piętnować.
Samorządowcy jako klasa polityczna nie mają sobie nic do zarzucenia?
Każdy ma lekcję do odrobienia. Pan proponuje inną narrację, bo ja mówię o wyzwaniach, a pan o zarzutach. Słowo „zarzut” ma taką cechę, że jest skierowane do kogoś. Gdy dzieje się coś złego, łatwiej jest mówić o nich niż o nas. Może spróbujmy tej drugiej wersji, zastanówmy się, co każdy z nas może w tej sprawie zrobić. Sama diagnoza problemu nie jest wystarczająca.
Obecna sytuacja może być początkiem odwilży na linii rząd – samorząd?
Z reguły jestem optymistą, ale wieloletnie obserwacje, nie tylko trzy lata ostatnich rządów, pokazują, że tej debaty nie ma. Komisja wspólna, która kiedyś była fundamentem relacji rząd – samorząd, co pozytywnie wpływało także na proces legislacyjny, niestety zamarła. Bardzo bym chciał, by ten proces się odwrócił. Niezależnie od wyborów partyjnych, to byłoby mądre z punktu widzenia państwa.
Czy samorządowcy, przynajmniej ci na świeczniku, nie powinni zmienić podejścia do kwestii własnego bezpieczeństwa?
Mamy dwie kategorie: osób chronionych przez SOP i wszystkich pozostałych. W sytuacji z Gdańska jest pewien paradoks. Paweł Adamowicz był w momencie ataku w miejscu, w którym był bardziej strzeżony niż przez większość dni swojego kalendarza pracy. Byli tam przecież ochroniarze, policjanci. A mimo to nie udało się zapobiec zbrodni. Praca samorządowca polega na byciu blisko ludzi, jesteśmy jak nauczyciele, lekarze czy dziennikarze. Myślę, że to wydarzenie nie zmieni mojego zachowania pod tym kątem. Ale obawiam się, że u wielu ludzi pojawi się inna refleksja: czy ja chcę być wójtem, burmistrzem? Poszukiwanie następców, wykwalifikowanych liderów w samorządach może być poważnym problemem. Każdy ma swoją granicę znoszenia pewnych rzeczy. Widzieliśmy przecież reakcję Jurka Owsiaka. On po prostu stwierdził: „Wysiadam”. Pytanie, czy znajdą się ludzie, którym będzie się chciało.
Często w takich sytuacjach pojawia się obawa, czy zbrodniarz nie znajdzie naśladowców. Wielu prezydentów miast otrzymuje w ostatnim czasie pogróżki. Nie czuje pan strachu?
Na takie tematy niespecjalnie chcę rozmawiać. Zdaję sobie sprawę, że te wypowiedzi mogą czytać moi bliscy, a wolałbym oszczędzić im pewnych zmartwień. Bardziej boję się o ich strach niż swój.
To był mord polityczny czy zbrodnia szaleńca?
Jedno i drugie. Z jednej strony mamy motywację wykrzyczaną przez tego człowieka, z drugiej – był to czyn osoby, którą trudno uznać za zrównoważoną.
Porównania zabójstwa Pawła Adamowicza z zabójstwem Marka Rosiaka przez Ryszarda Cybę w 2010 r. są adekwatne?
Mówimy o złu w czystej postaci, którego próby naukowego czy prawnego opisu można prowadzić. Dla mnie jest jeden czynnik, w związku z którym rozpatruję wydarzenia z Gdańska w kategoriach politycznych. Bo można postawić sobie pytanie, dlaczego Paweł? Bo stał na scenie? Bo miał takie, a nie inne poglądy polityczne? Tego nie wiemy, ale jedno wiemy na pewno: w obu przypadkach ktoś podnosi swoją nienawiść do takiego poziomu, w którym decyduje się pozbawić kogoś życia. W tym ujęciu wszystkie próby szukania politycznego kontekstu czy symetryzowania schodzą na drugi plan.
Zgadza się pan z tezą Grzegorza Schetyny, że „Pawła zabiła nienawiść – obłąkana i świetnie zorganizowana”?
Można podążyć za taką myślą. To nie było morderstwo w afekcie. Zabójca się przygotował, wybrał odpowiedni moment, miał plakietkę umożliwiającą dostęp na scenę. I to, co potem wykrzykiwał do tłumu, było czystą nienawiścią.
Czy śmierć Pawła Adamowicza z czasem zacznie być wykorzystywana politycznie, podobnie jak katastrofa smoleńska?
Nie chciałbym tego i myślę, że Paweł też nie.