Węgry, czyli w sumie niewielki, 10-milionowy kraj, w ostatnim czasie rozpalają głowy polskich komentatorów i urastają do rangi głównego wspólnika Putina w Europie. Oczywiście rząd Viktora Orbána sam jest sobie winny. Podczas wiecu powyborczego rozzuchwalony kolejnym wysokim zwycięstwem lider Fideszu określił prezydenta Ukrainy jako jednego ze swoich licznych przeciwników – pozostali to Soros, Unia Europejska oraz węgierska i światowa lewica. Podczas kampanii Orbán przekonywał, że opozycja chce włączyć Węgry w wojnę, a minister spraw zagranicznych Węgier Péter Szijjártó nazwał sankcje na rosyjskie surowce „czerwoną linią”, na której przekroczenie Budapeszt absolutnie nie wyrazi zgody.
Węgry są więc bez wątpienia najbardziej prorosyjskim państwem w Unii Europejskiej, co jednak nie zmienia faktu, że to nie one są głównym blokującym zaostrzenie polityki Europy wobec Kremla. Przesadne skupianie się na Budapeszcie odsuwa uwagę od tego, co faktycznie powstrzymuje zaostrzanie restrykcji – interesów, które Europa Zachodnia robi z Moskwą. Węgry są zwyczajnie zbyt małe i za słabe, by zablokować w UE cokolwiek, co byłoby zgodne z dążeniami europejskiego głównego nurtu i największych państw. I to właśnie podejście do Rosji tych ostatnich jest głównym problemem do rozwiązania.
Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym, weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej albo w eDGP.