Kongres USA uchwalił długo oczekiwane przez Amerykanów regulacje systemu bankowego, które mają zapobiec powtórce z kryzysu 2008 r., gdy po upadku Lehman Brothers światowa gospodarka znalazła się na kolanach. To nie pierwsze w historii starcie polityków z potęgą bankierów z Wall Street. Częściej wygrywali je ci drudzy, stopniowo dochodząc do pozycji nowej amerykańskiej oligarchii.
– Zwykliśmy w Ameryce uważać, że oligarchia to coś odległego. Zjawisko uprzywilejowanej politycznie nielicznej kasty kojarzy nam się raczej z koreańskimi czebolami, rodziną indonezyjskiego dyktatora Suharto czy postradziecką Rosją. Tymczasem prawdziwą oligarchię mamy tu, u siebie. I to potężniejszą niż kiedykolwiek – uważa Simon Johnson, były główny ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego i autor wydanej niedawno książki „13 Bankierów”, która zdołała już narobić wiele szumu za oceanem. Johnson dowodzi w niej, że grupa najpotężniejszych banków z Wall Street skupiła w swoim ręku bezprecedensową potęgę polityczną i mimo szumnych zapowiedzi administracji prezydenta Obamy nie zanosi się w najbliższym czasie na to, by ktokolwiek miałby im ją odebrać.
– Nie da się utrzymać sytuacji, w której w jednym roku 40 proc. naszych dochodów pochodziło z sektora finansowego i była ona oparta na zawyżonych cenach nieruchomości, przerośniętych bankach oraz niewiarygodnych dochodach uprzywilejowanej grupki (bankierów – red.) – mówił Obama w kwietniu ubiegłego roku podczas programowego przemówienia na uniwersytecie Georgetown, gdzie zarysował pomysł regulacji sektora bankowego. A jego doradca ekonomiczny, emerytowany szef banku centralnego USA Paul Volcker zasłynął szeregiem ostrych wypowiedzi, w których zapowiadał rozbicie wpływów najpotężniejszych finansistów. Wall Street zareagowało alarmem. W czasie trwających przeszło rok prac nad odpowiednią ustawą na Kapitolu pojawiło się ponad 2 tys. lobbystów wynajętych przez największe banki. To prawie 30 razy więcej niż w przypadku innych branż. W rolę lobbysty wcielił się na przykład były wieloletni lider demokratów w Izbie Reprezentantów Dick Gephardt (dziś konsultant Goldmana Sachsa), eksszef sztabu prezydenta Reagana Ken Duberstein, czy emerytowany prominentny republikanin Trent Lott. – Próbowali dosłownie wszystkiego – zapewniał reporterów demokrata Sherrod Brown z Ohio, jeden z głównych zwolenników reformy. Również w wykupionych spotach firmy lobbingowe argumentowały niezmiennie, że uderzenie w banki zaowocuje utrudnieniami w dostępie do tanich kredytów dla zwyczajnych przedsiębiorczych Amerykanów od „rzeźnika ze sklepu na rogu, po hodowcę pszenicy w Wyoming”.

Banki groźniejsze niż armie

Reklama
Najmniej kontrowersji wywołał wniosek zgłoszony przez niezrzeszonego senatora ze stanu Vermont Bernie Sandersa, który zaproponował przeprowadzenie audytu wszystkich operacji podjętych przez amerykański bank centralny (Fed) od 2007 r. Wniosek, który wyraża generalne wotum nieufności Amerykanów wobec polityki Fed, był praktycznie nieszkodliwy dla Wall Street i przeszedł w stosunku... 96 do zera. Lewica przeforsowała też powołanie Federalnego Biura Ochrony Konsumenta, które ma chronić klientów indywidualnych przed nadużyciami ze strony banków.
To jednak ledwie drobnostki. Prawdziwe batalie toczyły się o propozycje, których wprowadzenie mogło przynieść Wall Street miliardowe straty. Próbowano na przykład przeforsować zapis, który doprowadzałby do automatycznego rozbijania megabanków gromadzących więcej niż 10 proc. depozytów na rynku lub przynajmniej 2 proc. amerykańskiego PKB. – Chcemy rozbić zasadę „za duży, by upaść”, która zaowocowała ratowaniem czołowych banków z kieszeni podatnika – mówili autorzy pomysłu. Gdy poprawkę poddano pod głosowanie, została odrzucona głosami republikanów i 27 demokratów, w tym szefa senackiej komisji Chrisa Dodda. Rozmyciu uległa także tzw. reguła Volckera, który chciał, by tak jak przez cały okres powojenny banki inwestycyjne i oszczędnościowe stały się odrębnymi instytucjami. Odpowiednia poprawka w ostatniej chwili zniknęła z porządku obrad. Ostatecznie senat zakazał bankom oszczędnościowym spekulowanie pieniędzmi swoich klientów przy pomocy nastawionych na największy zysk funduszy hedgingowych. Ale zdecydowanie największy bój dotyczył ograniczenia obrotu derywatami, na których pięć największych amerykańskich banków (Goldman Sachs, JP Morgan, Bank of America, Morgan Stanley i Citigroup) zarobiło w zeszłym roku 30 mld dolarów, kontrolując 90 proc. lukratywnego amerykańskiego rynku. – To miała być Hiroszima chciwości i wzięcie w karby najbardziej ryzykownego i nieprzejrzystego dla klientów instrumentu finansowego ostatnich lat – ocenia lewicowy amerykański publicysta Matt Taibi. Biały Dom wyhamował najbardziej radykalnych demokratów, którzy chcieli ograniczyć transakcje walutowe typu swap (spekulacje na przyszłych kursach walut, z których w celu podkręcenia swoich statystyk korzystał np. rząd Grecji). – To nie będzie regulacja na miarę tej po wielkim kryzysie lat 30, ani nawet tego, co niedawno zrobili Niemcy, zakazując niektórych spekulacji– mówi nam Michael Greenberger, prawnik z uniwersytetu w Maryland i były wysoki urzędnik amerykańskiego nadzoru bankowego. – Giganci nie zostali rozbici. Nie muszą nawet zbytnio schudnąć ani pozbyć się swoich funduszy inwestycyjnych. Nowe przepisy maksymalnie ukrócą ich zyski o jedną piątą – ocenił brytyjski „The Economist”.
Pyrrusowe zwycięstwo Obamy to nie pierwszy dowód na polityczną potęgę Wall Street. – Jestem głęboko przekonany, że banki są groźniejsze niż armie – pisał w liście do przyjaciela jeden z amerykańskich ojców założycieli i trzeci prezydent USA Thomas Jefferson. Główny autor Deklaracji Niepodległości, który nie dowierzał wielkomiejskiej plutokracji Wschodniego Wybrzeża i chciał oprzeć rozwój kraju na gospodarce farmerów, wdał się w sprawie banków w ostry spór z inną ikoną amerykańskiej niepodległości Alexandrem Hamiltonem, co zaowocowało „wojną na górze” i stworzeniem pierwszych amerykańskich partii politycznych. W tym starciu zwyciężył Hamilton: o ile w 1789 r. w Stanach Zjednoczonych funkcjonowały zaledwie trzy banki, to już w latach 90. powstało kolejnych 28, a do 1810 r. (gdy Jefferson kończył swoją drugą prezydencką kadencję) następne 83. W efekcie piętnaście lat później Stany Zjednoczone przy podobnej populacji co Wielka Brytania (około 11 – 12 mln obywateli) miały dwa i pół raza większy system bankowy. Rozwój przemysłu, który wymagał kapitału, był kołem zamachowym dalszej ekspansji banków kredytowych. Przestrogi Jeffersona przed nadmierną rozbudową wpływów finansjery nie były jednak pozbawione sensu. Jak dowodził renomowany amerykański historyk Arthur Schlesinger, w pierwszej połowie XIX w. amerykański establishment polityczny dosłownie siedział w kieszeni bankierów. – Moja zaliczka nadal nie wpłynęła. Jeżeli moje relacje z bankiem mają być kontynuowane, doradzałbym jej jak najszybsze wpłacenie – pisał w jednym z listów Daniel Webster, który etat na Kapitolu łączył z funkcją doradcy największego bankowego magnata tamtych czasów Nicholasa Biddle’a. Nie wszystkim ten stan rzeczy odpowiadał. W latach 30. pochodzący z rolniczego południa prezydent Andrew Jackson wypowiedział bankowcom wojnę na śmierć i życie. Doprowadził do rozbicia monopolu Drugiego Banku Stanów Zjednoczonych, który do tamtej pory za zgodą politycznego establishmentu pełnił funkcję komercyjnego banku centralnego USA. Cena była jednak wysoka. – Przez następne trzy dekady nie było w Ameryce banku centralnego ani żadnej dominującej instytucji finansowej zdolnej stabilizować gospodarkę w czasach kryzysu. Nie brak głosów, że uchroniło to USA przed pójściem drogą np. Meksyku, gdzie bankowo-przemysłowa oligarchia już wówczas zdobyła wpływy, których nie rozbiły nawet późniejsze rewolucje – dowodzi Simon Johnson.

Kasta na Kapitolu

Do kolejnego starcia doszło w początkach XX w. Amerykański przemysł i finanse rosły wówczas jak na drożdżach napędzane dynamicznym rozwojem kolei żelaznych. Amerykański kapitał stopniowo odkrywał też, że duży może więcej. – Pomiędzy rokiem 1897 a 1904 z 4227 amerykańskich firm powstało 257 trustów, które kontrolując ceny, mogły dyktować warunki gospodarczej gry – przypomina amerykański historyk biznesu Thomas McCraw. Podobną rolę w branży bankowej zaczął odgrywać John Pierpont Morgan, którego JP Morgan & Company można było porównać tylko z imperium Rotschildów w Europie. Dostęp kasty zwanej „New Money” (nowymi pieniędzmi) na Kapitol był niemal nieograniczony. Nieprzypadkowo amerykański senat stał się pod koniec stulecia tzw. klubem milionerów. Biznes nie musiał nawet specjalnie się trudzić, by uzasadnić korzystne dla siebie prawo podatkowe czy subsydia. Zazwyczaj wystarczyło ukute wówczas hasło: „co jest dobre dla (tu wstawić nazwę firmy), jest dobre dla Ameryki”.
Nie mogło się to podobać zwykłym Amerykanom. Po tym, jak pod hasłem wojny z trustami populistyczny kandydat William Jennings Bryan omal nie zgarnął prezydentury, jego republikański rywal Theodore Roosevelt zrozumiał, że uprawiane przez jego poprzedników chodzenie na pasku finansjery nie ma przyszłości. Prezydent doprowadził do rozbicia 40 monopoli, skutecznie uderzając w potęgę naftową Standard Oil Company (należącą do rodziny Rockefellerów) oraz stalową Andrew Carnegie i Charlesa Schwaba.
Na bitwę z bankowcami pora przyszła dopiero trzydzieści lat później. Osłabione krachem w 1929 r. Wall Street musiało zgodzić się na największą w historii USA reformę systemu bankowego w ramach polityki Nowego Ładu prezydenta Franklina Delano Roosevelta. Jej kluczowym elementem było słynne prawo Glassa-Steagalla, które m.in. rozdzieliło banki inwestycyjne i oszczędnościowe (to wówczas potężny bank JP Morgan musiał wyodrębnić osobny bank inwestycyjny o nazwie Morgan Stanley). Utworzono wtedy także fundusz gwarancji bankowych (FDIC) i komisję papierów wartościowych i giełd. Ustawodawstwo Rooseveltowskie na wiele lat ukróciło potęgę oligarchii z Wall Street i stało się podstawą funkcjonowania amerykańskiej bankowości aż do lat 70. Nie brak głosów, że właśnie dzięki niemu był to najlepszy okres w historii amerykańskiej gospodarki. – W latach 1934 – 1974 liczba bankowych plajt była zdecydowanie najniższa w całej historii USA – dowodził kilka miesięcy temu David Moss na łamach „Harvard Magazine”. Nigdy też w historii USA nie było tak długiego okresu bez poważniejszych gospodarczych turbulencji, co właśnie w latach nudnego, ale stabilnego bankierstwa pierwszych trzech powojennych dekad.
Kontratak bankierów w latach 70. i 80. był nokautujący. Wiara w regulacje słabła, pojawiło się nowe pokolenie ekonomistów na czele z Miltonem Friedmanem, Eugene Famą (twórcą hipotezy efektywnego rynku) czy Fischerem Blackiem (autorem modelu pozwalającego oszacować zysk i ryzyko związane z inwestowaniem w derywaty). Ich teorie podchwycili bankowcy, tworząc ryzykowne, ale za to niezwykle dochodowe instrumenty finansowe. To wówczas w banku Drexler Burnham Lambert powstały tzw. obligacje śmieciowe, charakteryzujące się wysokim oprocentowaniem, bo emitowane przez firmy o słabej kondycji finansowej, które potem najczęściej i tak bankrutują. Inny ówczesny pionier bankowości Salomon Brothers popularyzował z kolei derywaty i wymyślił transakcje typu swap (czyli spekulacje na przyszłych kursach walut). JP Morgan zaproponował tzw. CDS-y (credit default swaps), czyli ubezpieczanie inwestycji w papiery dłużne. Nie obyło się bez ofiar. O tym, że inwestowanie w derywaty to gra o sumie zero, przekonało się na przykład kalifornijskie hrabstwo Orange. Musiało ogłosić bankructwo, po tym jak straciło na takich interesach 2 mld dol. Twórcy obligacji śmieciowych trafili nawet do więzienia za celowe zaniżanie wartości papierów.
Mimo takich przykładów przez całe lata 80. i 90. polityczne wpływy Wall Street rosły jak nigdy dotąd. Drzwi otworzyła im administracja Ronalda Reagana, która deregulację gospodarki miała wypisaną na sztandarach. O historycznej słuszności neoliberalizmu przekonał ich jeszcze upadek realnego socjalizmu po 1989 r. – Wiara w to, że rynki mają zawsze rację, charakteryzowała również administrację demokraty Billa Clintona. To za jego czasów uchwalone zostało prawo, które złamało międzystanowe ograniczenia rozwoju banków. Inna ustawa rozbiła resztki zakazu koncentracji banków oszczędnościowych i inwestycyjnych pod jednym szyldem. Na skutki nie trzeba było długo czekać. O ile jeszcze w 1983 r. Citi, największy wówczas amerykański bank, dysponował 114 mld dol. kapitału (czyli około 3,2 proc. amerykańskiego PKB), o tyle z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się on raczej karłem. Przed wybuchem obecnego kryzysu Bank of America obracał zasobami sięgającym 16,5 proc. PKB największej światowej gospodarki. Na kolejnych miejscach były JP Morgan Chase – 14,7 proc. i Citigroup – 12,9 proc. Jeżeli na przełomie lat 70. i 80. aktywa wszystkich banków wynosiły 56 proc. amerykańskiego PKB, to w 2007 r. sięgały już 84 proc. W 1986 r. szef banku Salomon Brothers John Gutfreund, zwany królem Wall Street, poruszył opinię publiczną, kiedy ujawniono, że zarobił w tym roku 5,8 mln dol. (uwzględniając inflację). W porównaniu z nowymi królami jego zarobki mogą wydawać się śmieszne. Szef Merrill Lynch John Thain wzbogacił się w 2007 r. o 84 mln, Lloyd Blankfein z Goldman Sachs o 54 mln, a Jaimie Dimon (JP Morgan Chase) o 34 mln. Energiczny bankier stał się symbolem Ameryki ostatnich dwudziestu lat. Nieprzypadkowo kultowa książka i serial „Seks w wielkim mieście” zaczyna się od zdania: „Tim miał wszystko. Był młody, przystojny i jako bankier specjalizujący się w funduszach hedgingowych wyciągał 5 mln rocznie”.

Widmo socjalizmu

Podobnie jak za czasów Nicholasa Biddle'a, Johna Pierponta Morgana czy Johna D. Rockefellera nowa finansowa oligarchia doskonale wiedziała, jak zabezpieczać swoje polityczne interesy. Dość powiedzieć, że o ile jeszcze w 1974 r. koszt nakładów inwestowanych w zakończoną sukcesem kampanię wyborczą do Izby Reprezentantów wynosił średnio 56 tys. dol, to dziś sięga już 1,2 mln dol. Jest to efekt wzmożonej aktywności lobby finansowego, które w nadziei na przyszłe zyski było gotowe wpłacać na polityczne kampanie coraz więcej. Ich ostatnim jak na razie zwycięstwem była pompowana przez ostatnią dekadę bańka na rynku nieruchomości. Według schematu renomowanego ekonomisty z Princeton Roberta Shillera ceny mieszkań w tym okresie zaliczyły czterokrotnie wyższy skok niż w ciągu poprzedzających go stu lat, co przekładało się na wpływy banków udzielających kredytów hipotecznych. Administracje Clintona i Busha w zarodku gasiły próby przeciwdziałania tej sytuacji, co zaowocowało krachem w 2008 r. i wyratowaniem zagrożonych bankructwem instytucji finansowych pieniędzmi podatników.
Ustawa Obamy jest pierwszą próbą posprzątania po tamtym bałaganie. Zdaniem najbardziej krytycznych obserwatorów – tylko kosmetyczną. Obama i doradzający mu w sprawach gospodarczych ludzie z administracji Clintona zdecydowali, że Wall Street jest zbyt potężne, a otwarta wojna byłaby niebezpieczna dla amerykańskiej gospodarki. – Obama prawdopodobnie marnuje okazję, by ukrócić zgubne dla państwa i demokracji wpływy finansowej oligarchii, tak jak zrobili to przed nim prezydent Andrew Johnson czy Franklin Delano Roosevelt – pisze Simon Johnson w konkluzji „13 Bankierów”.
Zupełnie inaczej całą sprawę widzi Wall Street. Sektor finansowy już od wielu miesięcy przenosi swoje polityczne poparcie na opozycyjnych Republikanów. W pierwszym kwartale 2010 r. Goldman Sachs po raz pierwszy od 1988 r. wyda więcej na kampanię prawicowych niż lewicowych kandydatów. Nie działa już nawet magia Baracka Obamy, najskuteczniejszego fundrisera w historii Ameryki. Podczas wiosennego bankietu w Nowym Jorku Mitt Romney, który liczy na prezydencką nominację Partii Republikańskiej w 2012 r., zebrał 1,5 mln dol. Przemawiający następnego wieczora Obama już tylko 1,3 mln. – Uratujmy kraj przed widmem socjalizmu – głosi dokument, skierowany przez republikańską centralę do potencjalnych sponsorów, który niedawno opublikował waszyngtoński magazyn „Politico”. Czy będzie skuteczny, okaże się już w listopadzie, gdy Amerykanie wybierać będą jedną trzecią składu senatu i całą Izbę Reprezentantów.
ikona lupy />
Wall Street w dniu objęcia prezydentury przez Baracka Obamę Fot. AP / DGP
ikona lupy />
Bankierzy / Bloomberg