– Nikt w Europie nie powinien pouczać Niemiec, w jakim zakresie uczestniczą w misjach międzynarodowych – rzucił na odchodne były minister obrony Thomas de Maiziere, który w ubiegłym tygodniu żegnał się z resortem. W ten sposób chciał obronić Bundeswehrę przed oskarżeniami partnerów o przesadną pasywność w tej kwestii. Niemieccy żołnierze nie pojechali do Iraku, Berlin wstrzymał się od głosu podczas głosowania nad rezolucją ONZ o pomocy dla libijskich powstańców, kwestionował też zasadność potencjalnej interwencji w Syrii. Za granicą (głównie w Afganistanie) przebywa 4,8 tys. żołnierzy Bundeswehry. To o połowę mniej niż w przypadku Francji, kraju o porównywalnej wielkości armii. Zarzuty sojuszników potwierdza Europejska Agencja Obrony. W jej ocenie Niemcy są w stanie wysłać na misje równocześnie 7 tys. żołnierzy, Brytyjczycy – 22 tys., a Francja – 30 tys.
Większą asertywnością Niemcy wykazują się w dziedzinie handlu bronią. Tutaj kwestie wizerunkowe schodzą na drugi plan. W 2007 r. Berlin przygonił Paryż i stał się trzecim największym eksporterem zbrojeń na świecie po USA i Rosji. Niemieccy producenci zajmują 7 proc. rynku. Ta sprzeczność jest określana jako doktryna Angeli Merkel (zarabiać, a nie tracić na wojnie). Dlatego zbrojeniówka nie wybrzydza przy doborze klientów.
Rośnie liczba kontraktów zawieranych z krajami spoza NATO i UE. W 2010 r. tacy klienci odpowiadali za 29 proc. wartości kontraktów, w 2012 r. – już za 55 proc. Klientem z takiej grupy jest np. Arabia Saudyjska, numer jeden na liście odbiorców w 2012 r., do której eksport stanowił 1/4 wartości wszystkich kontraktów (1,2 mld euro). Nad Renem współpraca z Rijadem budzi krytykę. Monarchia Saudów to jeden z najbardziej restrykcyjnych reżimów świata, łamiący prawa człowieka nie tylko u siebie. Gdy dwa lata temu w nieodległym Bahrajnie doszło do protestów w ramach arabskiej wiosny, Saudyjczycy wysłali tam wojsko dla ich stłumienia.
To nie koniec wizerunkowych sprzeczności. Jak w połowie 2013 r. informował „Der Spiegel”, okręty podwodne klasy Delfin, budowane dla Izraela przez stocznię w Kilonii, będą mogły przenosić pociski atomowe. Izraelska marynarka otrzymała już cztery takie okręty, w tym roku przewidywana jest dostawa piątego, a w 2017 r. – szóstego. Jeśli to prawda, Izraelczycy dysponowaliby triadą nuklearną, czyli możliwością rażenia bronią jądrową z lądu, powietrza i morza, co w razie ataku umożliwia pełnowartościowe uderzenie odwetowe. Oficjalnie niemiecki rząd nic nie wie o izraelskim programie nuklearnym. Choć jest to tajemnica poliszynela, Jerozolima nigdy się do niego nie przyznała. Jednak Berlinowi tak bardzo zależało na kontrakcie, że wziął na siebie pokrycie części kosztów nowych okrętów.
Względy etyczne nie przeszkadzają też Niemcom korumpować partnerów, by zdobywać kontrakty, np. w Grecji. Na łapówkarstwie zostały przyłapane trzy firmy zbrojeniowe: Atlas, KMW i Rheinmetall. Jesienią 2013 r. za kratki trafił były grecki minister sprawiedliwości Akis Tsochadzopulos. Zarzut? Przyjęcie 55 mln euro łapówki w zamian za przeforsowanie zawarcia ważnych kontraktów. Zdaniem greckich ekspertów niemiecka zbrojeniówka przyczyniła się do wzrostu długu publicznego Aten w latach 2005–2009. Część pomocy unijnej poszła na spłatę tych zamówień
>>> Polecamy: Produkcja energii z węgla brunatnego osiągnęła najwyższy poziom od zjednoczenia Niemiec