Najbliższe pół roku będzie w Wielkiej Brytanii prawdziwym festiwalem pomysłów na ograniczenie napływu imigrantów. W związku z coraz lepszą sytuacją gospodarczą kraju to właśnie imigracja – zwłaszcza ta wewnątrz Unii Europejskiej, a więc także z Polski – wysuwa się jako główny temat w kampanii przed majowymi wyborami parlamentarnymi.
Reklama
Przedsmak tego, co nas czeka, mieliśmy już podczas przeprowadzonych w ciągu ostatniego miesiąca dorocznych konferencji programowych partii politycznych. Temat imigracji był obecny praktycznie we wszystkich wystąpieniach liderów, a pod wpływem oczekiwań opinii publicznej zwolennikami ograniczenia zasady swobodnego przepływu osób stały się nawet partie proeuropejskie. Inna sprawa, że przedstawiane pomysły są na razie mało konkretne i – o ile Wielka Brytania nie zdecyduje się na radykalne rozwiązanie w postaci wyjścia z Unii – będą trudne do wprowadzenia w życie.
Wrażenie ogólnikowości propozycji dotyczy zwłaszcza premiera Davida Camerona, którego słowa z racji pełnionej funkcji i rosnących notowań konserwatystów mają największą wagę. – To, czego potrzebujemy w Wielkiej Brytanii, to renegocjacja naszych stosunków w Unią Europejską. Do tego dążę, to obiecałem, a w centrum renegocjacji muszą być obawy ludzi związane z imigracją. Mam pełną świadomość, kto tu jest szefem, przed kim odpowiadam – to brytyjski naród – mówił kilka dni temu Cameron. Podczas konferencji powiedział natomiast, że migracja wewnątrz Unii jest dziś ważniejszym zagadnieniem dla kraju niż ta spoza, którą Brytyjczykom udało się zahamować, a kwestie takie jak natychmiastowy dostęp do świadczeń socjalnych dla przybyszów z innych krajów UE, transfer zasiłków na dzieci do ich krajów pochodzenia czy brak preferencji przy zatrudnianiu dla mieszkańców kraju to sprawy, o których zamierza rozmawiać z Brukselą. Bardziej konkretne propozycje, w jaki sposób to przekuć na rozwiązania prawne, mają zostać przedstawione przed końcem roku, choć możliwe, że stanie się to wcześniej – przed listopadowymi wyborami uzupełniającymi w jednym z okręgów. Pomysłem, o którym się mówi, jest ograniczenie liczby wydawanych numerów ubezpieczenia (National Insurance) dla osób z krajów UE do 100 tysięcy rocznie. Co więcej, miałyby one być przyznawane czasowo, a szczególnie trudno byłoby je uzyskać pracownikom o niskich kwalifikacjach. Jednak zdaniem krytyków to nie zatrzyma napływu imigrantów, lecz spowoduje, że trafią oni do szarej strefy. Innym rozważanym pomysłem jest wprowadzenie systemu punktowego na wzór Australii, gdzie głównym kryterium decydującym o przyznaniu prawa do osiedlenia się jest wykształcenie i przydatność dla miejscowego rynku pracy. Na początku roku, gdy kończył się okres przejściowy dla Bułgarów i Rumunów, pojawiały się też propozycje, by obywatele nowo przyjmowanych państw mogli podejmować pracę w pozostałych krajach nie po upływie określonej liczby lat, lecz po osiągnięciu przez nie jakiegoś poziomu średniego unijnego dochodu.
Wszystkie te propozycje mają jednak zasadniczą słabość – stoją w sprzeczności z zasadą swobodnego przepływu osób, która jest jednym z fundamentów Unii. O tym, że nie ma mowy o odejściu od niej, ostrzegli Camerona w minionym tygodniu zarówno ustępujący, jak i nowy przewodniczący Komisji Europejskiej – Jose Barroso i Jean-Claude Juncker. – Jeśli chodzi o swobodę przepływu osób, to Unia jest na niej oparta od samego początku i nie zmienię jej, bo jeśli zniszczymy swobodę przepływu osób, później upadną także pozostałe wolności. Nie jestem gotowy do żadnego nieodpowiedzialnego kompromisu – oświadczył Juncker, dodając wprawdzie, że każdy przywódca państwa członkowskiego ma prawo zgłaszać swoje pomysły. Cameron – zakładając, że po majowych wyborach utrzyma się u władzy – ma w przypadku negocjacji z Brukselą tylko jeden atut – zapowiedziane na 2017 r. referendum w sprawie dalszego członkostwa kraju w Unii, za pomocą którego chce wymusić ustępstwa.
Jednak to nie brytyjski premier, lecz Nigel Farage, lider eurosceptycznej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, stał się obecnie głównym rozgrywającym w imigracyjnej debacie na Wyspach. Pod wpływem jej sukcesów i oczekiwań społecznych antyimigrancką retorykę zaostrzyli nie tylko konserwatyści, lecz także koalicyjni Liberalni Demokraci i opozycyjna Partia Pracy. Choć tak jak w przypadku Camerona, też mało jest u nich konkretów. Lider laburzystów Ed Miliband w przemówieniu na partyjnej konwencji zapomniał o wątku imigracyjnym, ale przyznaje on, że decyzja laburzystowskiego premiera Tony’ego Blaira o pełnym otwarciu od 2004 r. rynku pracy była błędna. Najbardziej proeuropejscy z natury Liberalni Demokraci wspominają wprawdzie o pozytywnym wpływie imigrantów, ale ich stanowisko niewiele się różni od konserwatystów. Czyli imigracja wewnątrz UE nie może być nieograniczona, a państwa członkowskie powinny mieć swobodę w ograniczaniu dostępu do systemu opieki socjalnej. W tej sytuacji najbardziej spójne i realne do wprowadzenia rozwiązania w kwestii imigracji prezentuje UKIP. – Nie jest możliwa zmiana zasady swobodnego przepływu osób w Europie bez fundamentalnych zmian traktatowych razem z 27 pozostałymi krajami. Nikt tego nie chce, nikt nie jest tym zainteresowany i premier dobrze o tym wie – mówił kilka dni temu Farage, przekonując, że jedyne, co Wielka Brytania może zrobić, to wystąpić z Unii. To, że przy okazji może na tym stracić, jest zupełnie inną sprawą.

Antyimigracyjna gorączka najgorsza w Holandii

Najwyższym rangą urzędnikiem państwowym spoza Wielkiej Brytanii, który publicznie wypowiadał się przeciwko imigrantom, jest obecny wicepremier oraz minister pracy i polityki społecznej Holandii Lodewijk Asscher. Szczyt jego antyimigranckiej retoryki przypadł na przełom 2013 i 2014 r., kiedy na polderach wybuchła medialna histeria spowodowana upłynięciem okresu przejściowego dla pracowników z Bułgarii i Rumunii.
„W Holandii ogłaszamy pomarańczowy alarm, gdy poziom wody na rzekach urośnie do niebezpiecznego. Przyszedł czas, by ogłosić taki alarm ze względu na negatywne konsekwencje swobodnego przepływu pracowników w ramach Unii Europejskiej” – pisał na łamach „Independent on Sunday” w sierpniu ub.r. Zbiegło się to z publikacją CBS, czyli tamtejszego urzędu statystycznego, danych mówiących, że Polacy stanowią największą grupę imigrantów. CBS podał, że w niespełna 17-milionowej Holandii zameldowanych na stałe jest 100 tys. Polaków, a czasowo w kraju przebywa dodatkowe 80 tys.
Od tego czasu jednak wicepremier spuścił z tonu i skupił się na wyrównywaniu warunków pracy Holendrów i obcokrajowców. To stworzyło podatny grunt dla przejęcia pałeczki przez innych, bardziej populistycznie nastawionych polityków. Kimś takim okazał się Joost Eerdmans, przewodniczący Przyjaznego Rotterdamu – lokalnej partii, związanej wcześniej z ruchem Pima Fortuyna, zamordowanego polityka o antyimigranckich poglądach. Ugrupowanie to wygrało tegoroczne wybory samorządowe, zdobywając 14 z 45 mandatów w radzie miejskiej, skutkiem czego razem z innymi partiami utworzyło koalicję rządzącą największym portem Europy. Eerdmans w przedwyborczych wypowiedziach często nawiązywał do problemu migracji, zwłaszcza ubożenia i przeludnienia dzielnic, do których wprowadzają się imigranci. Z tego też względu proponował wprowadzenie „kwot” – maksymalnej liczby imigrantów, jaką dana gmina przyjmie w czasie roku. Jego propozycja dla imigrantów z Europy Środkowej i Wschodniej (zwanych w Holandii skrótowo jako MOE-landers) w przypadku Rotterdamu wyniosła tysiąc osób. Na stronie ugrupowania Tanya Hoogwerf jedna z radnych zapowiedziała pod koniec września pakiet propozycji, jakie jej ugrupowanie ma przedstawić niebawem w kwestii imigrantów w Rotterdamie. – Integracja Polaków i Rumunów jest problemem, zwłaszcza dla dzieci w szkołach – napisała radna, wskazując, że Przyjazny Rotterdam jest jedyną partią, która nie boi się podjąć rękawicy w kwestii imigranckiego problemu.
Obecna nagonka na imigrantów z naszej części Europy ma się jednak nijak do działań, jakie swego czasu podjęła Partia na rzecz Wolności (PVV) Geerta Wildersa. Najszerszym echem w Polsce odbił się projekt portalu internetowego, na którym Holendrzy mogli zgłaszać przypadki np. uciążliwego sąsiedztwa MOE-landersów. Strona założona przez partię w 2012 r. już nie istnieje.
Obecnie jednak uwaga opinii publicznej zwróciła się w stronę imigrantów z krajów muzułmańskich. Chociaż jeszcze pod koniec maja miała miejsce w parlamencie debata dotycząca Europejczyków z nowych krajów członkowskich UE, to koncentrowała się ona na pomysłach mających na celu wyrównanie szans na rynku pracy i zlikwidowanie nieuzasadnionej przewagi konkurencyjnej przybyszy. Chodziło więc np. o wzmocnienie nadzoru nad wyzyskującymi pracowników agencjami pracy tymczasowej i stworzenie czarnej listy pracodawców, u których proceder miał miejsce. Ale głowy Holendrów bardziej zaprzątają kwestie transferów socjalnych do Maroka i sygnały o przychylnej Państwu Islamskiemu retoryce w niektórych meczetach.
Zbyt wielka hojność państwa dobrobytu względem imigrantów od paru lat jest także przedmiotem dyskusji w Norwegii. Zamiary ograniczenia możliwości przesyłania zasiłków na dzieci padały z ust zarówno polityków konserwatywnych, jak i przedstawicieli socjalnej Partii Pracy już w drugiej połowie 2012 r. Obecnie najwięcej na temat ograniczeń imigracyjnych wypowiada się mająca 29 miejsc w norweskim parlamencie Partia Postępu, której przewodniczy Siv Jensen, pełniąca w koalicyjnym gabinecie funkcję ministra finansów.