Wzrost zwolenników udziału Wielkiej Brytanii w projekcie europejskim należy wiązać z prowadzoną przez rząd Davida Camerona kampanią propagandową, którą złośliwi określają mianem "Plan lękowy" (Project Fear) – zaznacza w komentarzu "The Telegraph".

Po serii niefortunnych wypowiedzi konserwatystów, które ujawniły głębokie podziały w kwestii oceny pożytków i strat wynikających z członkostwa w Unii, premier Cameron postanowił włączyć się bardziej aktywnie w kampanię poparcia dla uczestnictwa w UE. Zaczyna to przynosić owoce.

Dziennik zauważa, że "jeśli brać pod uwagę wyłącznie te odpowiedzi, w których ankietowani potwierdzili, że na pewno wezmą udział w referendum, to różnica między zwolennikami i przeciwnikami Brexitu, która wynosi obecnie 7 proc., topnieje do 2 proc., bowiem wśród tych, którzy wiedzą czy i jak będą głosować, za pozostaniem w UE ("In") jest 49 proc., podczas gdy za opuszczeniem UE ("Out") opowiada się 47 proc."

>>> Czytaj też: Brexit będzie kosztował każdego Brytyjczyka ponad 1000 dolarów rocznie

Reklama

Kluczowe znaczenie ma zatem liczącą ok. 5 proc. grupa niezdecydowanych, którzy – jeśli tylko wezmą udział w referendum – opowiedzą się jednoznacznie już to "za członkostwem w UE" (2 proc.), już to "przeciwko wyjściu z UE" (3 proc.) – pisze "The Telegraph".

Wcześniejsze wyniki badań były daleko mniej korzystne, gdy chodzi o perspektywę dalszego członkostwa W. Brytanii w Unii Europejskiej. W świetle sondażu przeprowadzonego w połowie marca dla dziennika "The Daily Telegraph" 49 proc. Brytyjczyków opowiadało się za wyjściem kraju z UE, natomiast 47 proc. sprzeciwiało się Brexitowi. Odsetek niezdecydowanych wynosił 4 proc.

Referendum odbędzie się 23 czerwca. Data została ogłoszona przez premiera Camerona bezpośrednio po zawarciu na szczycie w Brukseli porozumienia na temat zmiany zasad członkostwa w UE. Brytyjski premier powiedział wówczas, że Wielka Brytania "będzie silniejsza, bezpieczniejsza i dostatniejsza w zreformowanej Unii Europejskiej".

>>> Czytaj też: Brexit uzależniony od kasy na kampanię? Zadecydują środki przekazane "pod stołem"