Kilka milionów domorosłych ekspertów od zdrowia, futbolu, ekonomii, skoków i języka zna się na wszystkim lepiej od naukowców. W efekcie wiele prezesek nie chce być prezeskami, dyrektorek dyrektorkami, a posłanek posłankami. A Stalin śmieje się zza grobu. Bo to horda komunistycznych barbarzyńców ukradła językowi polskiemu żeńskie końcówki.

Jak komuniści wyrżnęli nam feminatywy

Z punktu widzenia nauki, sprawa z formami żeńskimi, czyli feminatywami, jest prosta jak drut zbrojeniowy. Były w polskim języku zawsze. Zajrzyjcie do Biblii Jakuba Wujka z końca XVI wieku lub do słowników sprzed 100-200 lat; są tam i prorokini, i gościni, i inne formy. Są z przyczyn oczywistych: język polski jest fleksyjny, co oznacza m.in. rozróżnianie form męskich i żeńskich. Bez feminatywów zdania opowiadające o kobietach pełniących różne funkcje brzmią nienaturalnie i głupio, co ponad 63 lata temu świetnie pokazała genialna Stefania Grodzieńska publikując w „Przekroju” słynne „Dałam listonosz”. Ten arcyprześmiewczy tekst zaczynał się tak:

Reklama

„Od kilku lat czytuję z niepokojem w prasie polskiej: o „pracowniku naukowym dr Cytowskiej", o „działaczu społecznym Wandzie Wasilewskiej", o „literacie Irenie Krzywickiej". Jeszcze bardziej się zmartwiłam, kiedy dowiedziałam się z dziennika, że „do pokoju wszedł listonosz Maria Matuszewska".

Satyryczka pyta:

„Dlaczego Sempołowska mogła być działaczką społeczną, a Wasilewska musiała zostać działaczem, dlaczego Curie-Skłodowska była jeszcze pracownicą naukową, a dr Cytowska już jest pracownikiem?” I zauważa: „Ponieważ jednocześnie przestaliśmy używać pięknej formy „owa" i „ówna" przy nazwiskach, nierzadkie jest zaskoczenie, jak np. w artykule, który się zaczyna: „Wybitny nasz pracownik, magister M. Krygier, ku ogólnemu zadowoleniu mianowany zastał dyrektorem. Zasłużył w pełni na to stanowisko. Ta drobna, łagodna kobieta...“ itd.

Grodzieńska starała się uświadomić czynnikom władzy, czym może się skończyć proces ogołacania języka polskiego z naturalnych żeńskich końcówek:

„Doktór kazała powtórzyć doktór, żeby doktór wstąpiła do doktór, to doktór już doktór powie, czego doktór od doktór potrzebuje — powiedziała instruktor, oddała klucze felczer, zostawiła polecenie dla monter i wyszła ze szpitala”.

W istocie ów tekst był – jak się później okazało: rozpaczliwą i nieskuteczną – próbą obrony pięknego języka polskiego przed zamachem na odwieczne i naturalne końcówki żeńskie. Kto dokonał tego zamachu? Napiszę dużymi literami, bo to ważne: KOMUNIŚCI.

Tak, komunistyczni językoznawcy, pod presją cenzury kierowanej przez wierchuszkę Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, pozostającą na przełomie lat 40. i 50. pod urokiem i butem Wielkiego Językoznawcy Stalina, rozpoczęli proces kasowania feminatywów. Celem było ograniczenie nazw wszystkich ważnych funkcji i stanowisk w administracji i w gospodarce oraz wszystkich „poważnych i odpowiedzialnych zawodów” do formy męskiej. A więc sprzątaczka, niańka czy pielęgniarka tak, ale już kierowniczka czy dyrektorka – nie. Sekretarka – tak, jako służąca dyrektora, ale nie jako - pierwsza sekretarka, czyli de facto szefowa partii rządzącej. W jedynie słusznej partii najważniejszą funkcją był zawsze pierwszy sekretarz. I tak się dziwnie(?) złożyło, że przez wszystkie lata trwania komunizmu, i to dosłownie wszędzie (czytaj: w każdym kraju bloku sowieckiego) był to FACET.

Grillowanie form żeńskich trwało przez dekady i myśmy z tym komunistycznym „dorobkiem” barbarzyńskiego zniszczenia weszli w kapitalizm. W którym naturalne są spółki. A w nich prezesi. W pierwszej dekadzie transformacji, u progu XXI wieku, mieliśmy już w Polsce dwa miliony firm. Co czwartą prowadziły kobiety (co ciekawe – na Podhalu co drugą!). Mimo to nie było ani jednej prezeski, ani jednej dyrektorki, a nawet ani jednej kierowniczki. Sami prezesi, dyrektorzy i kierownicy.

Oraz panie prezes, panie dyrektor i panie kierownik. Znaleźliśmy się w epicentrum koszmaru Stefanii Grodzieńskiej, gdzie „doktór kazała powtórzyć doktór”, i nawet nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.

Kogo oburzają feminatywy

Budzenie z koszmaru nigdy nie jest przyjemne. Powrót do naturalnych w języku polskim form żeńskich okazał się równie trudny. Największy opór stawiają mu – ku memu osłupieniu – faceci mający się za „wojujących antykomunistów”.

Nie jest to oczywiście pierwszy i jedyny przypadek, gdy rzekomi wrogowie komuny bronią do upadłego „dorobku” komuny. Jeśli ktoś w moim wieku lub starszy ma obecnie dojmujące deja vu, to właśnie dlatego, że sieroty po PRL-u, krok po kroku, odbudowują pewne rozwiązania i w sposób prostacki (ten typ tak ma…) nawiązują do tamtej epoki. Wbrew narracji polityki historycznej III RP, wielu czołowych przedstawicieli partyjnego betonu w latach Gomułki i Gierka uważało się za uosobienie polskiego patriotyzmu (wykluczając niepoprawnych „wrogów narodu” z kręgu Polek i Polaków) i zarazem za żarliwych obrońców polskiej tradycji przed „pseudoartystami i innymi zboczeńcami”. Nasi współcześni samozwańczy „prawdziwi Polacy” są duchowymi i mentalnymi spadkobiercami tamtych osobników.

Objawia się to także w formie wściekłej agresji wobec wracających do języka polskiego feminatywów. Jeśli tylko „obrońcy tradycji” (czyli de facto komuny) zobaczą w przestrzeni publicznej słowo „chirurżka”, „psycholożka” czy „gościni”, momentalnie, chmarami, zaczynają „poprawiać lewackich ignorantów”.

Kiedy Miejska Biblioteka Publiczna w Szczecinie poinformowała na FB, iż jej „kolejną gościnią będzie pisarka Sylwia Trojanowska”, domorośli językoznawcy, wrogowie lewactwa, nie zostawili na instytucji suchej nitki. W tego typu językowych interwencjach celują także czołowe postaci życia politycznego (posłowie, ministrowie, liderzy partyjni), w tym – co symptomatyczne – kobiety (o czym dalej). Najostrzejszy wpis dotyczący „gościni” popełniła pewna doktór… Zarzucając instytucji kultury – „niszczenie kultury poprzez stosowanie nowomowy”.

Prof. Ewa Kołodziejek, wykładowczyni na Uniwersytecie Szczecińskim, wiceprzewodnicząca Rady Języka Polskiego i autorka wielu książek o poprawnej polszczyźnie, odpowiedziała na łamach miejscowego „Kuriera”, że „żeńska forma gościni jest w naszym języku od bardzo dawna, znajdziemy ją na przykład w „Słowniku języka polskiego”, tzw. warszawskim, wydanym w 1900 roku. Jest ona notowana obok żeńskiej formy gościa, a zilustrowana cytatami z literatury XVI- i XVII-wiecznej. Nie są więc nazwy gościa i gościni wymysłem współczesnych feministek, tylko nazwą historyczną obrazującą symetryczność form męskich i żeńskich. Formy gościa używała też Eliza Orzeszkowa, co notuje „Słownik języka polskiego” pod red. W. Doroszewskiego. Współcześnie ją po prostu odkurzyliśmy i stosujemy według potrzeb. Można jej używać, ale przymusu nie ma, bo męska forma gość obejmuje zasięgiem obie płcie”.

Jezykoznawczyni przypomniała przy tym, czym jest nowomowa: „to język władzy i kontrolowanych przez nią mediów w państwie totalitarnym, więc nazywanie tym określeniem potrzeb komunikacyjnych współczesnych Polaków jest co najmniej niefortunne”.

„Pragnienie językowego uwidoczniania obecności kobiet w życiu publicznym jest wyrazem społecznego postępu i demokratyzacji. Jeśli feminatywy kogoś rażą, niech ich nie używa, ale niech nie potępia. Polszczyzna jest tak bogata, że zawsze mamy jakiś wybór” – poradziła prof. Ewa Kołodziejczyk. I została… zmieszana z błotem w komentarzach przez tysiące internautów uważających, że na języku polskim znają się lepiej. Drwinom i złośliwościom nie było końca.

Przyznałem kiedyś, że już przywykłem do tego, że jeśli Andrzej Bargiel, Śnieżna Pantera, wejdzie zimą piechotą bez maski na K2, a potem zjeżdżając ze szczytu na nartach po pionowym klifie lekko się potknie, momentalnie znajdę w internetach kąśliwe komentarze dwóch milionów znawców himalaizmu i ekstremalnych zjazdów, że „pierdoła nie umi”. Lewandowski pudłujący w reprezentacji jest notorycznie niszczony przez 25 milionów selekcjonerów wszechczasów jako – co najmniej - „patałach”.

Powszechną dziś skłonność do brutalnego recenzowania tych, którzy się znają, przez tych, którzy nie mają o niczym najbladszego pojęcia, obserwujemy dziś nie tylko w sztuce czy sporcie, ale także, a może przede wszystkim, w obszarze nauki. Każdy Polak zna się na historii i polityce, a po pandemii także na medycynie (zwłaszcza że ma Doktora Google). Już przestałem się dziwić, że gość i gościni, którzy na biologii w ogólniaku nie odróżniali pantofelka od pantery i wombata od waginy, strofują ex-kanapa profesorów wirusologii i epidemiologów-noblistów. Co tam strofują, miażdżą! Dokładnie to samo dzieje się w obszarze języka.

Ludzie piszący odruchowo „napewno”, używający „bynajmniej” jako przerywnika potwierdzającego ich uczone opinie oraz popełniający w co drugim zdaniu „poszłem”, głośno protestują przeciwko „psycholożkom”, „prezydentkom” i „chirurżkom”.

Problem jest szerszy i dotyczy także kręgu światłych i otwartych na świat specjalistów o bardzo jasno sprecyzowanych i stosowanych w praktyce poglądach równościowych; co dowodzi, jak wielkiego spustoszenia dokonała komuna w naszych umysłach i duszach oraz w języku, którym posługujemy się na co dzień. Takie, a nie inne celowe działania spowodowały, że całe pokolenia Polek i Polaków odzwyczaiły się od stosowania – oraz brzmienia - naturalnych żeńskich form. Mam świeżutki przykład.

Zaprzyjaźniona dr Agnieszka Graczyk-Szuster, znana jako „Doktor od Serca” (nie „Doktorka…) i opisująca swą funkcję na Linkedin jako „kardiolog” (a nie kardiolożka), bardzo mocno angażuje się w aktywizację kobiet na wielu polach zdominowanych dotąd przez mężczyzn oraz w promocję osiągnięć arcyzdolnych koleżanek. W ostatnim czasie popełniła wpis zaczynający się od słów „Chirurżka to brzmi dumnie”.

Przytoczę obszerne fragmenty: „W sierpniowym numerze jednego z najważniejszych czasopism chirurgicznych Jama Surgery ukazały się dane porównujące powikłania po zabiegach wykonywanych przez chirurgów i chirurżki w Szwecji i Kanadzie. Pacjenci operowani przez kobiety mieli mniej powikłań operacyjnych, wymagali krótszych hospitalizacji i rzadziej umierali. (…) Chirużki, tak trzymać”.

Wpis spotkał się z żywym zainteresowaniem. Entuzjastycznie zareagował m.in. prof. Michał O. Zembala, świetny kardiochirurg po stażach m.in. w Montefiore Medical Center, Albert Einstein College of Medicine, Yeshiva University w Nowym Jorku i Laboratorium Medycznym Regeneracyjnym Uniwersytetu Harvarda oraz po studium w Surgical Leadership Program w Harvard Medical School w Bostonie (prywatnie syn nieodżałowanego prof. Mariana Zembali). Napisał:

„Jestem bardzo „ZA”. Szkoliłem wiele kobiet w chirurgii serca i naczyń, widząc pasję, ogrom pracy i nierzadko poczucie winy wynikające z braku czasu dla dzieci czy rodziny. Zawsze dzielne i szybko idące do celu. Jedyne co mnie boli, to … słowo chirurżki. Jakieś takie mało polskie (choć mogę się mylić). Wiem, że dziś mówimy „prezeski” etc. ale czy nie lepiej zostawić Pani Chirurg? Jakoś tak to dziwnie brzmi, ale może jestem już przestarzały”.

Odpisałem mu:

„Panie Profesorze, język działa tak, że jeśli będziemy danego słowa używać przez rok, to ono spowszednieje i przestanie Pan zauważać jakiekolwiek zgrzyty. A feminatywy są BARDZO WAŻNE, ponieważ od banalnej końcówki czy formy wyrazu zależy SZACUNEK do osoby wykonującej dany zawód. Wiem, że dla Pana i dla mnie może to nie mieć znaczenia, ale to się rozgrywa w PODŚWIADOMOŚCI większości ludzi i wpływa na równość szans. Mówią o tym liczne badania, więc... warto się trochę poświęcić”.

Chirurg Arkadiusz Jankiewicz polecił przy moim wpisie obejrzenie występu najbardziej znanego dziś w kraju polonisty – Macieja Makselona (w ramach TEDx). Jest ono dostępne m.in. na Youtube i… zawiera 18 minut naukowej argumentacji w niezwykle przystępnej (i dowcipnej) formie. Co w zasadzie powinno rozwiać wszelkie wątpliwości – zarówno sceptyków, jak i – napiszę to wprost – ignorantów. Profesor Zembala szybko odpisał mi: „Zbigniew Bartuś dzięki! Już się przestawiam :)”

Cóż, mądrej głowie dość dwie słowie.

Niestety, takich mądrych głów, do których trafiają rzeczowe argumenty, nie jest wiele.

Feminatywy. Co mówi nauka

Prof. Ewa Kołodziejek cieszy się, że „dyrektorka, redaktorka, prezeska, profesorka, prezydentka, rektorka, pilotka, inżynierka, ministra, językoznawczyni, przywódczyni, naukowczyni, marszałkini, wójtka, starostka zaczęły funkcjonować w polszczyźnie na równych prawach z nazwami męskimi. Pojawiają się i w języku potocznym, i w oficjalnym, i w urzędowym”. Podkreśla, że kluczowy jest tutaj proces oswajania się z tymi naturalnymi formami. On zachodzi, ponieważ coraz więcej ludzi – zwłaszcza kobiet – rozumie, że „renesans żeńskich końcówek jest efektem społecznej aktywności kobiet i wiąże się z potrzebą językowej równowagi. Potrzebni są nam zarówno pan i pani, sąsiad i sąsiadka, aktor i aktorka, jak i prezydent i prezydentka, marszałek i marszałkini, wójt i wójtka. Nie warto też dworować sobie z podwójnych znaczeń takich nazw jak inżynierka, muzyczka czy premierka, skoro akceptujemy wieloznaczność określeń Polka/polka, Finka/finka, Węgierka/węgierka itp.”

Dodałbym jeszcze marynarka czy reklamówka (które nie są umniejszonymi marynarami, ani reklamówami). I – podobnie jak zamek – mogą mieć różne znaczenia.

Maciej Makselon we wspomnianym TED-owskim wystąpieniu przytacza najczęstsze głupoty, jakie na temat feminatywów wypisują i wygadują ignoranci. Ludzie niemający pojęcia o języku polskim pouczają językoznawców, argumentując bzdurnie, iż „feminatywy są niepoprawne, są wynikiem nieuctwa, niszczą język itd.” (gdy jest dokładnie odwrotnie).

Oprócz przywołanych już przeze mnie wcześniej oczywistych argumentów językowych i historycznych polonista sięga także po uzasadnienia psychologiczne i socjologiczne: otóżz licznych badań wynika, że w opinii przytłaczającej większości polskich kobiet (w niedawnej ankiecie Pracuj.pl - 83 proc.!) uważa, że feminatywy powinny być używane powszechne. Są bowiem ważne – sprawiają, że kobiety zaczynają być nagle bardziej widoczne w różnych dziedzinach życia. Zwłaszcza w tych, które stereotypowo przypisywało się (i wciąż często przypisuje) mężczyznom.

Prosty przykład: jeśli poprosimy dziewczynki i chłopców w szkole o narysowanie „naukowca”, przytłaczająca większość (i dziewczyn, i chłopaków) narysuje mężczyznę. Jeśli zmienimy polecenie na „narysuj osobę wykonującą pracę naukową”, większość dziewcząt i znaczna część chłopców narysuje kobietę. A jeśli poprosimy o narysowanie naukowca i naukowczyni? Powtórzę: język, jakim się posługujemy, silnie oddziałuje na naszą indywidualną i społeczną świadomość i podświadomość.

Najzabawniejszym ze wszystkich stosowanych przez ignorantów „argumentów” przeciwko feminatywom jest ten, że… ciężko je wymówić. Ponoć „chirurżka” i „psycholożka” powodują trwałe uszkodzenie organu mowy oraz poranienie trąbki słuchowej skorelowane z obłędem błędnika.

Symptomatyczne, że takie brednie potrafią wypisywać również mieszkańcy Skarżyska-Kamiennej i Gdańska-Wrzeszcza. W kraju, w którym ikonicznym bohaterem pozostaje od pokoleń obdarzony ułańską fantazją (czytaj: zmysłem jakże przydatnej – także w biznesie – kreatywnej improwizacji) Franek Dolas vel. Grzegorz Brzęczyszczykiewicz z miejscowości Chrząszczyrzewoszyce (powiat Łękołody).

Komu uwłacza żeńska końcówka

Z przywołanych wcześniej badań wynika pewien paradoks: z feminatywami największy problem mają z jednej strony osoby, dla których szkoła podstawowa lub pierwsza klasa śp. gimnazjum była szczytem osiągnięć edukacyjnych (w grupie tej dominują „panowie o tradycyjnych poglądach”, czyli sieroty po patriarchacie), a z drugiej – kobiety piastujące najwyższe, najbardziej odpowiedzialne funkcje i stanowiska. To jest – znowu – spuścizna barbarzyńskiego procesu mordowania żeńskich końcówek uruchomionego w czasach stalinizmu. Wmawiano nam przez dekady, że końcówka – ka umniejsza. I wmówiono to, jak widać, skutecznie.

Piszę to w oparciu o własne, całkiem niedawne, doświadczenia. Otóż POSŁANKI pewnej partii postanowiły skierować przeciwko mnie pozew do sądu, ponieważ konsekwentnie nazywałem je w swoich tekstach POSŁANKAMI. W efekcie musiałem zacząć używać w jednym materiale zarówno formy „posłanka” (bo tak życzy sobie znaczna część naszych parlamentarzystek), jak i "poseł" (bo tak życzy sobie reszta parlamentarzystek - twierdząc, że słowo "posłanka" im uwłacza). Z senatorkami sprawa jest jeszcze bardziej złożona (w obecnym Senacie jest ich w sumie 24), gdyż mniej więcej połowa uważa się za senatorów. To potwierdza wyniki badań, zgodnie z którymi „im wyższa funkcja, tym większe wątpliwości wobec żeńskich końcówek”.

Działam od lat aktywnie w wielu mniej lub bardziej sformalizowanych ruchach równościowych i cały czas ten problem daje o sobie znać. W biznesie – przede wszystkim wśród prezesek. Miałem proces z pewną panią prezes, która uznała określenie „prezeska” za poniżające. Sędzia (kobieta) wyperswadowała powódce kontynuowanie tej sprawy, posługując się podobnymi argumentami, jak Maciej Makselon. Nie wiem, czy trafiło to do przekonania menedżerki (z tym słowem nie miała problemu), ale prawnicy musieli stwierdzić, że pozew nie ma sensu i skończyło się na jednym posiedzeniu; co do sędzi… Jeśli ktoś ma wątpliwości, to wedle prof. Andrzeja Markowskiego z Rady Języka Polskiego, „w starannej polszczyźnie sędzina to żona sędziego, natomiast kobieta wykonująca zawód sędziego to sędzia (odmiana: tej sędzi, tę sędzię, tą sędzią, o tej sędzi, dwie sędzie, dwóch sędzi itd.)”.

Owszem, po obejrzeniu występu Macieja Makselona wiele prezesek zmienia zdanie i zaczyna się nazywać prezeskami – dla dobra siebie, innych kobiet i języka polskiego, ale… Wiele rzeczy wokół nie sprzyja powrotowi naturalnych żeńskich końcówek do pięknej polszczyzny. I nie mam tu na myśli presji ze strony samych tylko hord domorosłych znawców i krytyków wszystkiego, ale też fakt, iż formalnie każda parlamentarzystka jest „Posłem na Sejm” lub „Senatorem RP”, a w sądach rejestrowych przyjmują wyłącznie „prezesów”. Pora to zmienić!

Najbardziej konfunduje mnie jednak zachowanie… najnowszych algorytmów. Kiedy piszę w Wordzie (świeżutkim, będącym częścią Office360!) „chirurżka”, to algorytm Microsoftu zaznacza mi to jako błąd i chce poprawić na „ciurka” lub… „Chodurska”. Identycznie jest z większością feminatywów. Przy tym algorytmowi – jak tłuszczy nieuków – brakuje elementarnej logiki: czemu przechodzi „psycholożka”, ale już nie „pedagożka”, ani „edukatorka”? A mówimy tu o profesjach zdominowanych przez kobiety!!!

Notabene Word nie zna nawet takiego słowa, jak „feminatyw” – poprawia je na geminaty, deminutyw, Femina Tyw lub feministy…

Gdybym był lewakiem, napisałbym: Popraw się, patriarchalno-stalinowski Microsofcie! (oraz Google’u itd.). Ale ja jestem tylko skromnym politologiem, edukatorem i redaktorem mającym w gronie znajomych mnóstwo politolożek, edukatorek i redaktorek. I coraz więcej chirurżek! Dlatego bardzo zależy mi na tym, by nowoczesne technologie nie wspierały spuścizny barbarzyńców i nie poprawiały samopoczucia kolejnym pokoleniom przemądrzałych nieuków.