Kłamstwa i brednie populistów świetnie sprzedają się w kampanii wyborczej, zwłaszcza przy wsparciu algorytmów X (i nie tylko). Kiedy populista dochodzi do władzy, brednia musi się zmierzyć z rzeczywistością. I cierpią na tym ludzie. Nie, nie populiści. Najpierw ich wyborcy.

Administracja Donalda Trumpa już przeszła do historii za sprawą uruchomienia rekordowej liczby działań opartych na błędnych założeniach, w tym jawnych niedorzecznościach. Ponieważ ta ekipa twierdzi, że patrzy na politykę „biznesowo” i de facto wszystko sprowadza do pieniędzy, zacznijmy od przedstawienia rynków, na których Amerykanie dotąd zarabiali- a chcieliby zarabiać jeszcze więcej, by nie być – jak mawia Trump – kompletnymi frajerami. To zarabianie ma „uczynić Amerykę ponownie wielką”. Really?!

Samobójstwo USA na najlepszym rynku świata

Spójrzmy na aktualne dane o ROCZNEJ sile nabywczej poszczególnych regionów świata (z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej, czyli PPP - podaję za Międzynarodowym Funduszem Walutowym):

  • Azja (4,7 mld ludzi): 99 bln USD
  • Chiny (1,41 mld ludzi): 39,6 bln USD
  • USA (340 mln ludzi): 29,3 bln USD
  • Unia Europejska (450 mln ludzi): 29,3 bln USD
  • Indie (1,44 mld ludzi): 17,1 bln USD
  • Afryka (1,4 mld ludzi): 9,5 bln USD
  • Niemcy (83 mln ludzi): 6 bln USD
  • Francja (68 mln ludzi): 4,6 bln USD
  • Wielka Brytania (68 mln ludzi): 4,4 bln USD
  • Japonia (124 mln ludzi): 6,8 bln USD
  • Meksyk (130 mln ludzi): 3,4 bln USD
  • Australia i Oceania (41 mln ludzi): 2,8 bln USD
  • Polska (38 mln ludzi): 2 bln USD
  • Szwajcaria (8,9 mln ludzi): 0,9 bln USD

Na pierwszy rzut oka, najwięcej pieniędzy (w domyśle: na produkty amerykańskie) mają Azjaci, a wśród nich na pierwszym miejscu są Chińczycy. Powszechnie wiadomo jednak, że administracja Trumpa nie zamierza rozwijać z Chinami wymiany handlowej, tylko z nimi walczyć – uważa bowiem Państwo Środka za głównego globalnego konkurenta. Sami Chińczycy od dawna rozwijają z powodzeniem technologie i produkty alternatywne dla amerykańskich, mają też swoje aplikacje, wyszukiwarki, nawigacje i wielkie modele językowe. Na ich korzyść przemawia skala działalności. Zdecydowanie dominują na rodzimym rynku, trzymanym twardą ręką przez partię komunistyczną, ale też mają połowę rynku smartfonów w Europie Środkowo-Wschodniej, w tym w Polsce i ambicję powtórzenia tego sukcesu na innych polach, zwłaszcza w branży motoryzacyjnej.

Chińczycy działają globalnie, docierając już do większości konsumentów świata. W ostatnich tygodniach błyskawicznie poszerzyli swe wpływy w Azji i Afryce – dzięki prezentowi od ekipy Donalda Trumpa. Zablokowanie środków US AID doprowadziło do rejterady Amerykanów i wybuchu antyamerykańskiej niechęci, w to miejsce momentalnie wkroczyli Chińczycy. Jakby ekipa Trumpa nie rozumiała, że takie agendy są narzędziem nie tylko realnej pomocy, ale i miękkiej dyplomacji tworzącej sprzyjający klimat i otwierającej bramy własnemu biznesowi. Zatem na rynku azjatyckim, w tym w Indiach, Ameryka będzie tracić, a w Chinach nie ma czego szukać. Zwłaszcza – bez wsparcia wiernego sojusznika, jakim była dotąd Europa.

Wedle danych MFW, drugim po Azji najzasobniejszym rynkiem świata – ex aequo z USA – jest Unia Europejska. Same tylko Niemcy z Francją mają większą siłę nabywczą niż 1,3 -miliardowa Afryka, zaś potencjał zakupowy Niemiec, Francji i Włoch jest porównywalny z możliwościami najludniejszego państwa świata, czyli Indii. Jeśli chce się robić w takim świecie interesy, nie można tego faktu ignorować. Podobnie jak tego, że od przystąpienia do I wojny światowej w 1917 r., czyli od ponad 100 lat, Stany Zjednoczone miały w większości Europy tzw. dobrą prasę. Z tego zrodziła się sympatia milionów konsumentów, to otworzyło Amerykanom drogę do podboju jednolitego europejskiego rynku.

Mało przyjazne (delikatnie mówiąc) gesty nowej administracji USA wobec Unii Europejskiej wywołały falę niespotykanego od dziesięcioleci antyamerykanizmu. Donald Trump karci i grilluje Europę z dwóch generalnych powodów:

  • rzekomo UE budowała swój dobrobyt po II wojnie światowej dzięki amerykańskim gwarancjom bezpieczeństwa, a koszty tych gwarancji ponosiła wyłącznie Ameryka, bo kraje UE zaniechały inwestycji w armię i uzbrojenie
  • rzekomo UE ma dodatni bilans handlowy z USA, czyli korzystając z amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa wciskała obywatelom Stanów Zjednoczonych więcej swych towarów i usług niż Amerykanie sprzedawali i sprzedają obywatelom UE; rzekomo działo się to i dzieje kosztem firm amerykańskich, skutkuje wolniejszym rozwojem i bezrobociem w USA.

Trump i jego ludzie określają ww. sytuację mianem „frajerstwa” i zamierzają z tym radykalnie skończyć używając do tego trzech podstawowych narzędzi:

  • bezceremonialnego szantażu (nie stosowanego dotąd NIGDY wobec SOJUSZNIKÓW) i obraźliwych filipik (także w mediach społecznościowych, wide: Sikorski-Musk)
  • metody dziel i rządź – ekipa Trumpa testuje, czy Polacy, Bułgarzy i Hiszpanie będą solidarni z Duńczykami i zechcą umierać za Grenlandię
  • wysokich ceł na towary i usługi.

Ma to doprowadzić do rozbicia „konkurentki”, jaką rzekomo jest dla USA Unia i ułatwić amerykańskim firmom robienie interesów w Europie. Podstawowy problem polega na tym, że powyższe diagnozy są dramatycznie błędne, a narzędzia uderzą długofalowo przede wszystkim w amerykański biznes i obywateli USA. Nic tak bowiem nie ułatwiło i nie ułatwia biznesów amerykańskim przedsiębiorcom, jak jednolity rynek UE.

Prawica z UE wymieni paliwożerne auta na tesle z USA?

Na żadnym innym rynku świata amerykańska „soft power” nie zyskała też tak magicznej mocy, jak w UE. Można to wyśmiewać, ale w europejskim biznesie liczą się pewne fundamentalne wartości, które amerykańscy partnerzy dotąd podzielali. Mówiąc językiem Trumpistów, te wartości działają tak, że jeśli jesteś im wierny, to monetyzujesz, a jeśli je depczesz, to nie monetyzujesz. Doskonały jest tu przykład Tesli. Ten projekt wręcz idealnie wpisywał się dotąd w ideę Europejskiego Zielonego Ładu. Zapewne kraje Unii zmienią tempo dochodzenia do pewnych norm i wymogów, a inne rzeczy skorygują, by osiągnąć fundamentalny cel, jakim jest konkurencyjność unijnej gospodarki. Ale nie unieważnia to samej idei, nie zmienia kierunku, w jakim wspólnie jako UE podążamy chcąc nie tylko chronić klimat, ale też (a może przede wszystkim) uniezależnić się od dostaw surowców kopalnych spoza Europy.

Tesla mogłaby odegrać istotną rolę w rozwijaniu europejskiej elektromobilności. Ale w ostatnich tygodniach amerykańska administracja – w tym sam Elon Musk – zrobiła wszystko, by tak się nie stało. Na rogatkach europejskich miast, wzorem Kanady (którą Trumpiści chcą przekształcić w 51. stan), stanęły banery z napisem „Tesli wjazd wzbroniony”. Sprzedaż aut Elona Muska dramatycznie spadła. Dotyczy to także rynku amerykańskiego – cała ekipa Trumpa od zawsze podważa fundamentalne ustalenia naukowców dotyczące zmian klimatu, zachęca do zwiększenia wydobycia i zużycia paliw kopalnych i emisji, jest przy tym wrogo nastawiona do wszelkich działań na rzecz ochrony środowiska, a więc i – elektromobilności. Nie trzeba było wielkiej wiedzy czy przezorności, by wywnioskować, iż takie podejście musi uderzyć w sztandarowy biznes MAGA-doradcy prezydenta USA.

W pewnym uproszczeniu, teslami jeździli dotąd i nadal jeżdżą przede wszystkim ludzie, których Trump otwarcie i z pogardą nazywa „lewakami zatroskanymi o klimat”. Dziś umieszczają na swych autach przepraszające nalepki „Kupiłem to zanim Elon zwariował”. Sprzedaż Tesli spadła o kilkadziesiąt procent. Akcje koncernu zaczęły pikować. Inwestorzy najwyraźniej nie mają cierpliwości czekać na potencjalnie wielką zwyżkę kursu, kiedy prawica całego świata przerzuci się z 600-konnych spalinówek wielkości mojej stodoły na zwiewne elektryki Elona. Choć "zwiewne" brzmi tęczowo i w ogóle #woke. Podobnie jak "Elo(n)"… Obawiam się, że zachęty ze strony samego Trumpa, który wystąpił wraz z Muskiem na tle krwistoczerwonej Tesli z przekazem, że to najlepsze i najbardziej opłacalne auto świata, nic tu nie pomogą.

Nie tak działa – tak kochany ponoć przez Trumpistów – wolny rynek. W dodatku - prezydent mocarstwa nuklearnego reklamujący auta jednej z amerykańskich marek (czemu nie innych?) przejdzie, znowu, do kroniki kuriozów tej ekipy.

UE vs USA: „chińskie” Apple i irlandzki raj podatkowy

W szokująco brutalnych „relacjach” z Unią Europejską ekipa Trumpa, w tym on sam, posługuje się oficjalnie najprostszym wyciągiem z bilansu handlowego. Wynika zeń, że UE ma w handlu ze Stanami grubo ponad 100 mld dolarów nadwyżki rocznie. Każdy ekonomista jednak wie, że w zglobalizowanym świecie, a zwłaszcza w przypadku tak globalnych firm, jak amerykańskie, prosty bilans towarów, jakie napłynęły z jednego rynku na drugi i na odwrót, nie oddaje prawdy o realnej wymianie handlowej.

Plastyczny przykład: Apple chwali się, że na świecie jest już prawie 2,4 mld użytkowników iphone’ów. W samej Unii Europejskiej co trzeci obywatel używa smartfona z jabłuszkiem. Zagadka: skąd my je importujemy? Nie, nie z USA!

Przyjmijcie do wiadomości, że tych iphone’ów, w cenie od 3 do 8 tys. zł sztuka, w ogóle nie ma w bilansie handlowym Unii i USA. Jak to możliwe? Normalnie. Gigant z Cupertino ma w Irlandii spółkę na Europę. Ta spółka kupuje smartfony w Chinach i sprzedaje je na rynku Unii Europejskiej. Podbija to w bilansie handlowym z UE obroty… Chin. Tak: Chin.

Pytanie fundamentalne: gdzie trafia zdecydowana większość zysków z owej rzekomej wymiany handlowej między Unią a Chinami?

  • Do fabryk w Chinach?
  • Do spółki w Irlandii i irlandzkich podatników?
  • Do centrali Apple w Cupertino?

Jeśli nie jesteś wyjątkowo naiwnym trzylatkiem, to zgadłeś. Amerykański gigant technologiczny wykorzystuje fakt, że Unia ma wprawdzie (w miarę) jednolity rynek, co pozwala bez przeszkód sprzedawać towary i usługi 450 milionom ludzi, ale nie ma jednolitego systemu podatkowego. Podatki pozostają w pełni suwerenną domeną poszczególnych państw członkowskich. Sprawia to, że kraje UE de facto konkurują ze sobą w tym obszarze, próbując przyciągnąć inwestorów.

W kwestii przyciągania amerykańskich bógtechów Irlandia okazała się być arcymistrzem – a to dlatego, że stworzyła dla nich klasyczny raj podatkowy. W Dublinie i okolicach osiedli w zasadzie wszyscy technologiczni potentaci prowadzący swe interesy w Europie. I wszyscy doskonale wiedzą – dlaczego i po co. Raj jest fundamentalnym narzędziem optymalizacji podatkowej i transferowania gigantycznych zysków ze Starego Kontynentu wprost do kieszeni właścicieli gigantów.

Apple zarabia ostatnio KWARTALNIE ok. 125 miliardów dolarów, co daje ok. pół biliona dolarów rocznie. Tegoroczny zysk netto przekroczy zapewne 60 mld USD. Dla porównania – wszystkie wpływy do budżetu państwa polskiego mają wynieść w 2025 roku równowartość 163 mld USD. A pamiętajmy, że to tylko jedna firma. Wszyscy amerykańscy potentaci działają w podobny sposób, będąc de facto największymi w dziejach świata beneficjentami – tak krytykowanej przez Trumpa - globalizacji.

Najzabawniejsze (?) jest przy tym to, że administracja amerykańska dysponuje wiarygodnymi i precyzyjnymi danymi o rzeczywistej skali wymiany handlowej między USA a UE – z uwzględnieniem wielowarstwowych i skomplikowanych globalnych procesów produkcyjnych (dostawa surowców, produkcja podzespołów, montaż, branding, marketing…) i finansowych. Ekonomiści nawet na poziomie szkół średnich doskonale wiedzą, że do tworzenia takich realnych bilansów konieczne jest śledzenie obrotów nie tylko samych gigantów, ale też ich wszystkich spółek zależnych rozsianych po całym świecie. W tym w Chinach, Indiach, Bangladeszu, Wietnamie oraz innych miejscach, z których rzekomo my, Europejczycy, wraz z resztą świata kupujemy ich produkty. Analizy takie prowadzi m.in. BEA, czyli amerykańskie Bureau of Economic Analysis. I wychodzi mu niezmiennie, że to Stany mają potężną nadwyżkę w wymianie handlowej z Unią. W ostatnich latach przekraczała ona 200 mld USD. Prowadząc nieprzyjazną wobec UE politykę poważnie ryzykują.

Tu pojawiają się bowiem dwa – znów fundamentalne – pytania:

  • a co, jeśli w reakcji na nieprzyjazne gesty i decyzje amerykańskiej administracji kraje Unii Europejskiej postanowią się bliżej przyjrzeć podatkowym praktykom gigantów, albo pójdą o krok dalej i będą jednak harmonizować swe systemy podatkowe – na wzór systemu… amerykańskiego, który nie pozwala firmom europejskim na takie sztuczki, jakie robią Amerykanie w UE (więc to my jesteśmy tutaj na dziś frajerami)?
  • a co, jeśli na fali antyamerykańskiego wzmożenia Europejczycy zaczną w zdecydowanie większym niż dotąd stopniu wybierać towary i usługi alternatywne dla amerykańskich, zwłaszcza europejskie – od samolotów (wojskowych i cywilnych) po smartfony i aplikacje?

Pożegnanie z (amerykańską) bronią?

Chaotyczne decyzje amerykańskiej administracji dotyczące wspierania (lub nie) broniącej się Ukrainy w wojnie z agresywną imperialną Rosją sprawiły, że eksperci zaczęli stawiać pytania, których nie stawiali w zasadzie nigdy:

  • Czy USA jest wiarygodnym i pewnym sojusznikiem w ramach NATO
  • Czy amerykańskie firmy są wiarygodnymi i pewnymi dostawcami uzbrojenia.

Ukraińcy dostali od krajów UE (m.in. Holandii i Danii) zmodernizowane samoloty wielozadaniowe F-16 i używają ich przede wszystkim do zestrzeliwania rosyjskich pocisków manewrujących, by chronić ludność. Kilka dni temu gruchnęła wieść, że Amerykanie (którzy nie przekazali Ukrainie ani jednego samolotu) wstrzymują wsparcie techniczne dla radiolokatorów zamontowanych w tych maszynach, przez co samoloty stracą większość swych podstawowych walorów bojowych.

Równocześnie Ukraińcy żyją w niepewności, czy Amerykanie z dnia na dzień, w wyniku kaprysu prezydenta (lub z podszeptu jakiegoś MAGA) nie zastopują przekazywania danych rozpoznawczych i innego wsparcia. Narastające pogłoski o planowanym wyłączeniu przez Muska wsparcia systemu Starlink dla Ukrainy doprowadziły do głośnej na cały świat wymiany zdań w serwisie X – najpierw między Radosławem Sikorskim a Elonem Muskiem, a potem między Markiem Rubio i Sikorskim (przy wsparciu premiera Donalda Tuska). Można czerpać niezdrową satysfakcję z faktu, że polski minister został przez Amerykanów poniżony, albo pragmatycznie zauważyć, że strona polska uzyskała od amerykańskiej to, czego chciała: zapewnienie, że Starlink nie zostanie Ukrainie wyłączony. Sęk w tym, że w erze chaotycznej polityki MAGA zapewnienie Rubio znaczy tyle, co niedawna obietnica Trumpa, że „jak zostanie prezydentem, to skończy wojnę w Ukrainie w ciągu 24 godzin”.

W sektorze militarnym taka niepewność – zarówno co do postawy samej administracji, jak i działania kupionego za grube miliony sprzętu wojskowego – jest grzechem głównym, a bywa – śmiertelnym i niewybaczalnym. I wywołuje pytania o sens dalszych zakupów amerykańskiego uzbrojenia przez kraje Unii. Zwłaszcza że mamy europejskie alternatywy dla większości sprzętów, a wspólnym wysiłkiem mamy szansę szybko stworzyć wszystkie pozostałe. Sukces Airbusa w konkurencji z Boeingiem w lotnictwie cywilnym dowodzi, że Europa nie stoi tu wcale na przegranej pozycji. Już dziś na niebie doskonale radzą sobie francuskie Mirage i Rafale, szwedzkie Gripeny, niemieckie Typhoony. Podobnie jest w innych segmentach branży zbrojeniowej. W zeszłym roku gruchnęła wieść, że Polska, Niemcy, Francja i Włochy wspólnie opracują pocisk manewrujący dalekiego zasięgu - alternatywę dla amerykańskich Tomahawków.

Kraje Unii zapowiedziały, że w najbliższych latach zainwestują w dozbrojenie (się) 800 mld euro. Amerykanie na razie robią wszystko, bo nie uszczknąć z tego tortu ani kęsa.

UE: Pa, pa dla bógtechów z USA?

Jednym z fundamentów Trumpowej filozofii (?) MAGA jest walka z „lewackimi” przepisami i treściami oznaczająca de facto cenzurę; jej ofiarą pada m.in. „Washington Post”, dziennik wielce zasłużony dla demokracji i wolności słowa. Algorytmy serwisu X są w oczywisty sposób stronnicze. Trumpistowskie wzmożenie w kręgach bógtechów i algorytmów rządzących kluczowymi amerykańskimi mediami każe w całej Unii stawiać pytania o sens zacieśniania współpracy z gigantami technologicznymi z USA. Te pytania stawiane są także w Polsce – i to w sytuacji, gdy rząd (ustami Donalda Tuska) zapowiada wykorzystanie technologii made in USA na niespotykaną dotąd skalę i spotyka się w tym celu z szefami topowych koncernów.

Pytania o sens tej współpracy nie wzięły się znikąd. Europa uświadomiła sobie, że zostawiając de facto wolną rękę gigantom z USA w obszarze rozwoju nowych technologii, przyzwoliła na ekspansywny rozrost cyfrowych tworów i nowotworów. Nakłada się na to smutna refleksja wynikająca z nowej sytuacji geopolitycznej: przekazywanie danych do Ameryki zaczyna być niepokojąco ryzykowne. OK, wciąż fundamentalnie różni się ono od słania danych do Moskwy, ale - czy ten fundament nie jest aby właśnie traktowany młotem pneumatycznym przez Trumpa i jego akolitów? W Polsce ta polityka podoba się tylko zagorzałym putinotrumpistom oraz zwolennikom utworzenia z naszego kraju najbardziej wasalnego ze stanów USA i zastąpienia TVP algorytmami X sterowanymi wprost z komórki Muska. I nie jest pewne - że szarej.

W krajach UE pojawia się w ostatnim coraz więcej serwisów poświęconych europejskim alternatywom dla amerykańskich technologii. Te cyfrowe gromadzi i prezentuje m.in. strona European-alternatives.eu. Okazuje się, że kraje UE (i blisko współpracujące, jak Szwajcaria, Norwegia oraz Wielka Brytania) dysponują całą masą świetnych, poręcznych, a przy tym wyjątkowo bezpiecznych, rozwiązań: od tłumaczy, map i nawigacji przez przeglądarki internetowe, komunikatory, VPN i ERP po pakiety graficzne i biurowe oraz wielkie modele językowe; wśród tych ostatnich znajdziemy prawdziwie innowacyjne perełki ogromnym potencjale rozwoju we wszystkich językach Unii.

Oczywiście, nie da się z dnia na dzień wyzwolić z dominacji wyszukiwarki Google, Androida i iOs na smartfonach, systemów Microsoftu oraz amerykańskich mediów społecznościowych (FB, Instagram, X… - kiedy Europejczycy zbojkotują serwis Muska?). Upowszechnienie alternatyw wymagałoby naprawdę jednolitego europejskiego rynku, a więc wspólnych strategicznych decyzji na poziomie wspólnoty. Jest to jednak w pełni możliwe. Przykładem są nowoczesne systemy płatności: polski BLIK, w pełni kontrolowany przez europejskie banki, jest o wiele prostszy i przyjazny w obsłudze, a przy tym szybszy od wszystkich rozwiązań amerykańskich.

Równocześnie w Unii powszechna jest świadomość, że wojna w „wielkiej rodzinie Zachodu” nie ma żadnego sensu – dzięki win-win obie strony korzystały dotąd na współpracy, a ostra konkurencja mocno osłabi i USA, i UE. To bardzo niemądry pomysł w obliczu rosnących globalnych aspiracji Chin i całego bloku BRICS.